wejść w pierwszy plik z brzegu. System zapytał go ponownie o hasło, a potem zrobił automatyczny reset. Duchowny poczuł zmęczenie. Otarł czoło. Wył ączył
złośliw ą maszynę. Poskładał papiery, tworz ąc z nich jeden wielki stos. Wreszcie położył się na łóżku. Usłyszał podejrzany szelest spod poduszki. Sięgn ął ręk ą i wyci ągn ął zeszyt obłożony w ceratę. Otworzył go. Na pierwszej stronie widniał
napis: „Sprawy do załatwienia”.
Zacz ął go machinalnie kartkować. Zaraz na pocz ątku wspomniano o dachu ko-
ścioła. Jako sposób finansowania remontu wpisano „Samochody”. Domyślił się, o co chodziło. Strona została skreślona na czerwono i nosiła adnotację „Załatwio-no”. Na następnej była wymiana instalacji elektrycznej w kościele i na plebani. To także zostało sfinansowane, z pieniędzy za czyjś pogrzeb i pieniędzy zaoszczędzonych na zakupie węgla na zimę. Na następnej było coś o wielodzietnej rodzinie, której dwie latorośle wybierały się do liceum. W rubryce „Sposób finansowania”
wpisano „Różańce”. Podobna adnotacja znajdowała się kawałek dalej, w miejscu, gdzie proboszcz zanotował konieczność wzmocnienia pękniętego fundamentu ko-
ło kaplicy.
— Co też mog ą oznaczać te różańce? — zdziwił się ksi ądz Markowski. —
Podatek od kółek żywego różańca?
Niespodziewanie skojarzył, o co chodzi. W ubiegłym roku pisała o tym lewi-cowa prasa brukowa. Grupa pomysłowych duchownych reperowała budżety swo-151
ich parafii, sprowadzaj ąc kawę. Dla uniknięcia cła, w papierach wpisywano, że kawa posłuży celom misyjnym. Z jej ziaren miano rzekomo produkować różańce.
Sprawa rypła się, gdy jeden z pomysłodawców sprowadził tir kawy, która była mielona. . . Uśmiechn ął się. Wyszedł z pokoju i odszukał gospodynię.
— Ile mamy węgla na zimę? — zapytał.
— A tam, taki w ągil. Musi, co z pół metra. Nijak nie starczy.
Zapisał sobie w zeszycie, że musi kupić węgiel. Jak się okazało wymiany wymagała także kanalizacja. Pomyślał, że warto by założyć francuskie szambo biologiczne. Ostatecznie, Kościół powinien, poza wartościami duchowymi, siać także ziarna postępu cywilizacyjnego. Zanotował sobie to na następnej stronie i wyszło mu, że deficyt sięga już ponad czterech tysięcy złotych. Czterdzieści tac albo i lepiej. Westchn ął ciężko. Może kuria udzieliłaby mu kredytu albo wręcz dofinansowania? Chciał napisać list w tej sprawie, ale komputer był nieczynny.
Zablokowany. Siadł i zrobił to ręcznie. Poprosił o dofinansowanie lub przysłanie przynajmniej węgla, gdyby udało się go gdzieś taniej kupić. Ponadto poprosił
o przysłanie informatyka celem odblokowania komputera.
Kolację zjadł skromn ą. Gospodyni najwyraźniej nie umiała gotować. Chleb był nieco zatęchły, a wędliny z pewności ą pamiętały czasy jego poprzednika. Pod koniec posiłku zmusił się do jedzenia jedynie wysiłkiem woli. Powtarzał w my-
ślach star ą, m ądr ą sentencję: „Lepiej niech grzeszne ciało pęknie, niż by miały się zmarnować dary Boże”. Zjadłszy, położył się spać. Czuł się zmęczony.
W środku nocy obudziło go walenie w szybę. Zerwał się z łóżka i otworzył
okno. Na zewn ątrz stał jakiś malowniczo obdarty typ w czarnej kurtce mundurowej SS i rudej papasze na głowie.
— No, o co chodzi? — zapytał rozespany kapłan.
— Mój przyjaciel umiera. Potrzebuje księdza. Mam motor — wyrzucił z siebie dziwny gość.
— Minutę!
Wci ągn ął na siebie sutannę i porwał mał ą walizeczkę zawieraj ąc ą potrzebne przybory. Zatrzasn ął drzwi i wybiegł przed plebanię. Dziwny przybysz siedział, na równie jak on sam, starym i zdewastowanym motorze.
— Proszę siadać do przyczepki — polecił.
Ksi ądz zd ążył się ulokować i motor ruszył z rykiem silnika.
— Tam jest kask — powiedział kieruj ący.
— A pan?
— Mi nie trzeba.
Wymacał coś kulistego i, ku swojemu zdumieniu, wydobył z przyczepki kask strażacki. Założył go na głowę. Motor nabierał szybkości.
— Kim pan jest? — zainteresował się duchowny.
— Wołaj ą mnie Jakub Wędrowycz.
— Znalazłem kartkę od pana.
152
— Później — głos jego dziwnego towarzysza uton ął w ryku torturowanego silnika.
Motor pędził bezdrożami, przeskakuj ąc rowy i miedze. Przez chwilę, gdy pędzili po jakiejś szosie, reflektory nadjeżdżaj ącego z naprzeciwka samochodu oświetliły twarz Wędrowycza. Na obliczu tym malowało się szaleństwo i ekstaza.
Jakub dodał gazu. Motor pędził teraz z szybkości ą tak oszałamiaj ąc ą, że księdzu wydawało się, iż w ogóle nie dotyka ziemi. Wreszcie gwałtownie zaparkowali przed wal ąc ą się chałup ą, leż ąc ą wysoko na wzgórzach. Jakub zeskoczył na ziemię. W drzwiach stanęło kilka osób. Ksi ądz się przestraszył. Wygl ądali strasznie.
Ubrani w byle co, przygarbieni, o twarzach nosz ących piętno grzechu. Nigdy nie przypuszczał, że to może być aż tak widoczne.
Zapewne była to cecha charakterystyczna okolicznej ludności, wszyscy mieli trochę małpie rysy.
— Czego? — zapytał najstarszy z nich, spluwaj ąc Jakubowi pod nogi.
— Przywiozłem księdza do Mychajły.
Facet splun ął ponownie i wykonał wysoce obraźliwy gest.
— On tego chce — powiedział Jakub z naciskiem.
— Wynoście się — powiedział jeden z młodszych.
Jakub wyci ągn ął zza pasa siekierę, a potem wytrz ąsn ął z rękawa kawał łańcu-cha-krowiaka.
— No co? — zagadn ął trzeci z nich. Jego twarz do tego stopnia przypominała mordę małpy, że duchowny zdziwił się, słysz ąc ludzki głos.
— Mychajło sobie tego życzy — powiedział Jakub z naciskiem.
Za jego plecami pojawiło się jeszcze dwu. Jeden trzymał w ręce sztachetę. Ze sztachety sterczały dwa gwoździe.
— Padnij — powiedział Jakub do księdza.
Markowski posłuchał natychmiast. Rozległ się ryk Wędrowycza i łańcuch zatoczył w powietrzu kr ąg. W kiepskim świetle padaj ącym z zawieszonej nad drzwiami żarówki, zalśnił jak błyskawica. Ksi ądz Paweł się podniósł. Trzej prze-ciwnicy leżeli na ziemi. Jeden trzymał twarz w dłoniach i skowyczał. Drugi spoczywał kawałek dalej, z własn ą sztachet ą wbit ą w bebechy, ale wygl ądało na to, że niespecjalnie głęboko. Trzeci usiłował właśnie wstać na czworaka. Jakub kopn ął
go w twarz kaloszem i wróg opadł na ziemię. Egzorcysta amator podniósł z ziemi siekierę. Podszedł do drzwi.
— Lepiej otwórzcie — powiedział.
Z wnętrza dobiegł odgłos przesuwania czegoś ciężkiego. Jakub zawył ponownie i zacz ął r ąbać drzwi.
— Czy tak można? — zagadn ął ksi ądz. — Chyba nas tu nie chc ą.
— Oni nie, umieraj ący tak.
Drzwi padły. Za drzwiami stał ciężki kredens. Jakub r ąbał z furi ą i niebawem usun ął przeszkodę. Zapalił latarkę i poświecił do środka. Z pokoju na wprost wyj-153
rzał najstarszy wróg z dubeltówk ą w dłoni. Egzorcysta zbił duchownego z nóg.
Kula przeleciała im nad głowami. Wyci ągn ął z kieszeni odrapany rewolwer i od-dał kilka strzałów do środka. Dubeltówka odezwała się ponownie. Poderwał się z ziemi i wskoczył do wnętrza. Księdza dobiegły odgłosy gwałtownej bijatyki.
Wstał, otrzepał sutannę i zacz ął chyłkiem wycofywać się w stronę szosy. Odgłosy bijatyki urwały się. Przez połamane deski przeskoczył Jakub.
— Droga wolna — powiedział dumnie.
— Chyba. . . — zacz ął Markowski, ale oczy egzorcysty zwęziły się nagle w szparki, a w jego dłoni błysnęła broń.
Читать дальше