— Do środka — powiedział tak, jak do konia, łagodnie, ale z naciskiem wy-kluczaj ącym nieposłuszeństwo.
Weszli. Stary leżał pod ścian ą i wygl ądało na to, że usiłuje dojść do siebie.
Potrz ąsał głow ą, ale na jego twarzy nie było oznak, że to pomaga. Jakub kopn ął
drzwi. Były zamknięte. Strzelił pod klamkę, a potem kopn ął je jeszcze raz. Znaleźli się w pokoju. Przy łóżku, na którym leżał jakiś starzec, stało trzech ponurych facetów.
— Spadać — powiedział Jakub.
Zamiast zastosować się do prośby, skoczyli na niego. Łańcuch uderzył
w krzyż. Zostali sprowadzeni do parteru. Resztę załatwił kaloszami. Po chwili przestali zdradzać oznaki życia. Wypchn ął ich na korytarz i zamkn ął drzwi. Na-stępnie przesun ął ciężk ą szafę, a drug ą zasłonił okno. Podszedł do leż ącego na łóżku.
— Mychajło, to ja, Jakub.
— Jakub, kumplu, myślałem, że już cię nie doczekam.
— Przyprowadziłem księdza.
— Dziękuję.
— Proszę teraz go wyspowiadać — powiedział do duchownego. — A ja popilnuję drzwi.
Chory mówił z wysiłkiem, powtarzaj ąc kanon spowiedzi. Wreszcie dotarł do części poświęconej grzechom.
— Zgrzeszyłem przeciw pierwszemu przykazaniu — powiedział z wysiłkiem.
A potem oczy wywróciły mu się do góry i skonał.
— Za późno — powiedział egzorcysta i opatrzył swoj ą wypowiedź przekleń-
stwem.
— Nie, chciał się wyspowiadać, będzie mu zaliczone — uspokoił go ksi ądz.
— Jeśli tam, na górze — egzorcysta zazezował na sufit. — Jeśli tam go chcieli, to nie mogli poczekać?
— Nie nam o tym roztrz ąsać.
— Dobra. Bierzemy ciało i wychodzimy.
— Zaraz, po co nam ciało?
— Żeby je po chrześcijańsku pochować, oczywiście!
154
— A rodzina?
— Rzeczywiście. Zapomniałem o tej hołocie, ale jeśli spróbuj ą go zatrzymać, to wystrzelam im dziurki w uszach na kolczyki.
— Ale czy oni nie zadbaj ą o pochówek?
— O, jak cholera. Sam ksi ądz widział.
— Zaraz. To, że nas nie lubi ą, o niczym nie świadczy.
Egzorcysta podszedł blisko niego. Stali twarz ą w twarz.
— Pokój jest zbyt mały i słyszałem, co mówił. Zreszt ą, znałem jego grzechy.
— To znaczy?
— Oni złamali pierwsze przykazanie. I nie tylko oni. Ale do kościoła chyba go przynios ą. Możemy iść.
Duchowny ruszył w stronę drzwi.
— Nie tędy.
Odsun ął szafę blokuj ąc ą dostęp do okna. Wybił kolb ą szybę.
— Słuchajcie — powiedział do tych, którzy czaili się w mroku. — Nie ma już powodu, żebyście na nas polowali. Mychajło nie żyje i zd ążył się wyspowiadać.
Liczę do pięciu, a potem wychodzimy. Każdy, kto znajdzie się w zasięgu mojego wzroku, umrze.
W odpowiedzi nadleciał kamień. Trafił go w twarz, ale on jakby tego nie poczuł.
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! — policzył głośno, a potem wyj ął z kieszeni granat i wyrwawszy zawleczkę, wyrzucił za okno. Wybuch oświetlił wal ące się zabudowania, a podmuch wybił resztę szyb. Jakub skoczył oknem, a potem po-mógł wydostać się duchownemu, który zapl ątał się w sutannę. Pod ich nogami leżało coś miękkiego. Chyba ciało. Obiegli budynek dookoła. Motor płon ął.
— Cholera — zawył Jakub — Przegięliście pałę. Na ziemię! — rozkazał duchownemu.
Z przytroczonej do pasa sakwy wydobył kilka lasek dynamitu z lontami. Laski wsadzono fachowo w metalowe rurki. Zapalił pierwszy lont i wrzucił ładunek przez wyłamane drzwi do wnętrza domu. Eksplozja podrzuciła do góry dach i spowodowała popękanie ścian. Kolejn ą laskę wyekspediował silnym rzutem w stronę stodoły. Złożyła się jak domek z kart. Nadal nikt się nie pojawiał.
— Dobra, wynosimy się — rozkazał leż ącemu.
Ruszyli szybkim krokiem. Przed nimi wyrósł płot od ogrodu. Ust ąpił pod cio-sem siekiery. Zaraz za ogrodzeniem stał stary volkswagen „garbus”. Wędrowycz wywalił siekier ą szybę, otworzył drzwiczki, rozbił stacyjkę i zwarł na krótko druty. Silnik zagrał.
— Proszę wsiadać — zachęcił.
— Ale to kradzież. Ja. . .
— Ksi ądz nie będzie miał grzechu, bo to pod przymusem — w ciemności znowu błysnęła odrapana lufa.
155
Ruszyli ze znaczn ą szybkości ą przez podwórko. Po drodze Jakub cisn ął
w otwarte drzwiczki jakiejś szopy trzeci ą, ostatni ą laskę dynamitu. Wygasił światła i wyjechał na poln ą drogę. Szopa przestała istnieć. W oddali widać było błyskaj ące, niebiesko światełko. Zbliżało się.
— Cholerne gliny. . . — mrukn ął i dodał gazu.
— Mogę uzyskać wyjaśnienia? — zagadn ął ostrożnie ksi ądz.
— A co tu wyjaśniać? — zdziwił się egzorcysta. — Z t ą hołot ą trzeba na ostro.
— Napisał pan, że wszystko jest w teczkach. Co to znaczy?
— Pański poprzednik widział za dużo. Zabili go.
— O tym słyszałem. Nie udało się ustalić, kto.
— Jest taka m ądra maksyma po łacinie. Nie pamiętam, jak to szło, ale sens jest taki, że ten jest winny, kto odnosi korzyść. Zalał im sadła za skórę. Dlatego musiał zgin ąć.
— A policja?
— Ta sama sitwa. Swoich nie rusz ą. Gdybym był potrzebny. . .
— Mam adres.
— Tam na razie nie będę mieszkał. Z pewności ą mnie poznali. Raczej przy-czaję się gdzieś na jakiś czas. Gdybym był potrzebny, to proszę zadzwonić do Semena Korczaszki w Wojsławicach. Telefon numer sto dziesięć. Tak, jak w tym enerdowskim filmidle o ichnich glinach.
Zatrzymał się przed plebani ą.
— Do zobaczenia. W razie, czego jestem do dyspozycji.
— Ale, o co tu chodzi?
— Wkrótce sam się dowiesz.
Silnik rykn ął i samochód znikn ął w ciemności.
— „Gdyby ludzie znali ciężar prawdziwej wiary, byłoby więcej ateistów” —
ksi ądz zacytował w zadumie zasłyszane kiedyś zdanie.
A potem przypomniał sobie, jak jego dziwny towarzysz r ąbał drzwi siekier ą po to, aby umieraj ącemu przyjacielowi umożliwić odbycie spowiedzi i poczuł
mimowolny szacunek. Sam chyba nie zdobyłby się na taki czyn. Wszedł do swojego pokoju. Zamkn ął drzwi i otworzył sejf. Szukał teczki Jakuba Wędrowycza, ale nie znalazł. Dopiero potem przypomniał sobie, że przecież Wojsławice leż ą w s ąsiedniej parafii. Westchn ął jeszcze raz i położył się spać.
*
*
*
Kurki dziobały okruszki ze śniadania. Ksi ądz Markowski patrzył na nie z roz-czuleniem. Nocne wypadki zatarły mu się nieco w pamięci. Prawie zdołał w siebie wmówić, że to był tylko koszmarny sen. Wieś w dziennym świetle wygl ądała uro-czo. Typowa ulicówka, ci ągn ąca się kilometrami, leż ąca w dolinie. Pola wspinały 156
się na wzgórza, by skryć się w gęstych lasach. Wzdłuż drogi rosły topole. Była jesień. Drog ą przejechał ci ągnik. Sobota. Jutro odprawi pierwsz ą mszę. Westchn ął
z lubości ą. Już lubił tę wieś. Na podwórko wtoczył się radiowóz. Samochód był
zniszczony, podwozie trzymało się chyba tylko na warstwie rdzy. Był ubłocony i miał brudne szyby. Wysiedli z niego dwaj faceci. Właściwie to nie wygl ądali na gliniarzy. Przypominali dwa małpoludy wciśnięte w byle jak wykonane mundury.
Byli do siebie podobni jak rodzeni bracia i w pewien sposób przypominali ludzi, z którymi bił się w nocy Jakub. Mieli wyraźne, grube wały nadoczodołowe, lekko przypłaszczone nosy, wystaj ące kości policzkowe i cofnięte brody.
— Ksi ądz Markowski? — upewnił się pierwszy małpolud. — Jestem tu posterunkowy. Wołaj ą mnie Józwa.
Читать дальше