— Przecież to był chłopiec!
— Wnuczka. Musiałem się przejęzyczyć. Ale wilk był szybszy. „Rzuć to szkło, stara ruro.” — powiedział i trzask babcię z rewolweru. Na to przylatuje inspektor, a tu trup w celi, wilk ululany, a Kapturek w środku kolejn ą kałuż ą spirytusu trzask, ale tym razem nie wybuchło. Tylko się zaczęło hajcować, aże zdrowo. No to wilk poleciał do rzeki.
— Do tej na ł ąkach?
— Tak. Do Wojsławki. I zacz ął pić wodę, żeby zgasić ogień.
— I pił tak długo, aż pękł?
— Zgadza się.
— A szewczyk Skuba zrobił sobie buty?
Jakub, mimo zamroczenia alkoholem, poczuł, że coś jest nie tak. Przez chwilę wytężał umysł.
— Jaki szewczyk? — zapytał ostrożnie.
— Szewczyk Skuba. Ten od smoka wawelskiego.
— To nie tutaj. O smoku ci opowiem innym razem. — Poskrobał się po głowie. Wszy rzuciły się do panicznej ucieczki.
— Gdzie to skończyliśmy? — zapytał.
— Jak wilk pękł.
— Aha. Wyci ągnęli kaci Kapturka ze środka, a tu patrz ą wilk całkiem utopiony przez t ą wodę.
— Przecież wilk pękł.
— Ach. To Kapturek utopiony, no i dlatego nie mamy króla — zakończył
prawie wesoło.
— To teraz następn ą bajkę. O leśnej królewnie.
Leśna królewna. Jakub przypomniał sobie jak przez mgłę chud ą i złośliw ą ru-sk ą kapitanicę z oddziału czerwonej partyzantki. Tak j ą właśnie nazywali. Zaraziła syfilisem coś ze stu chłopa.
— Ja na momencik — powiedział i ruszył do drzwi. Nawet w nie trafił.
Gdy Marek z żon ą wrócili do domu, wzeszedł już księżyc. Jakub leżał przed chałup ą zalany w trupa. Jego umysł wędrował gdzieś daleko.
— Mały śpi — powiedziała kobieta.
Nieszczęsna nie zauważyła, że to wcale nie jej synek, tylko ści ągnięty ze strychu manekin.
— Tatko też, ale to nie bajka go uśpiła. Cholerny pijaczyna.
— Straszna ta twoja rodzinka.
— Na szczęście, ja jestem zupełnie normalny.
— Co z nim zrobimy?
— Narzucę derkę i niech śpi. Może mu się przyśni coś paskudnego.
145
Tymczasem sześcioletni Maciuś szedł przez las, na Zarowiu, w stronę leśni-czówki. Zza drzewa wyszedł wielki i paskudny wilk. . .
— Dok ąd idziesz Czerwony Kapturku? — zapytał.
— Nie jestem Czerwony Kapturek. Jestem Maciej Wędrowycz — odpowiedział malec z godności ą.
— Z tych Wędrowyczów? — przeraził się wilk.
Świsnęła w powietrzu linka hamulcowa. Stalowy splot wpił się w szyję zwie-rzaka. Nim zmętniało mu spojrzenie, zauważył jeszcze, jak młody kłusownik zręcznym poci ągnięciem majchra przebija się do jego aorty, a potem była już tylko ciemność.
PRZECIW PIERWSZEMU
PRZYKAZANIU
Gospodyni wygl ądała dziwnie. Miała około sześćdziesi ątki, była w wieku, w którym czas zaczyna już zacierać defekty urody, ale, patrz ąc na ni ą, nie moż-
na było się oprzeć paskudnemu wrażeniu, że ma się przed sob ą star ą, wyleniała gorylicę. Posiadała wystaj ące kości policzkowe, silnie zaznaczone łuki nadoczodołowe, czoło jej nachylało się pod dziwnym k ątem, a od spodu twarz prawie nie miała brody.
— Znaczy, tu będzie ksi ądz teraz mieszkał — powiedziała, otwieraj ąc drzwi pokoju. Mówiła niewyraźnie, jakby przez nos, a w jej głosie drgały dziwne nuty.
Ksi ądz Paweł Markowski wszedł do pomieszczenia i ciekawie się rozejrzał.
Pokój umeblowany był niemal ascetycznie. Prycza z nieheblowanych desek, na-kryta siennikiem, uszytym chyba ze starych worków. Prosty stół do pracy, wykonany z grubej płyty paździerzowej, opartej na solidnych nogach, zespawanych ze starych rur wodoci ągowych. W k ącie sekretarzyk zastawiony grubymi tomikami oprawionymi w skórę. Jedynym niecodziennym elementem był, stoj ący na stoliku pod oknem, komputer. Kable walały się po podłodze. Jego poprzednik pozostawił
po sobie sterty papierów. Luźne kartki, zapisane maczkiem, piętrzyły się równym stosikiem w k ącie. Na stole leżały odbitki ksero, było ich bardzo dużo, co najmniej dwie ryzy. Na ścianie pysznił się potężny krzyż z przytwierdzon ą do niego figur ą wykonan ą z czarnego dębu. Ksi ądz, z uśmiechem na ustach, odwrócił się do gospodyni.
— Co to za papiery?
— A ja tam nie wiem — powiedziała. — Spalić by to wszystko, z tej pisaniny nigdy nic dobrego nie wynika. Ja jak poczytam gazetę, to potem głowa boli. Na kolację, co będzie jadł?
— Cokolwiek — wzruszył ramionami.
Poczłapała gdzieś w trzewia budynku. Ksi ądz poczuł nieoczekiwan ą ulgę. Jak gdyby ciężar spadł mu z ramion. Odwrócił się do wnętrza pomieszczenia. Podszedł do łóżka i położył na nim swoj ą walizkę. Wyjrzał przez okno. Wychodziło na ł ąki, miał st ąd ładny widok. Za ł ąkami niewielkie pagórki wpinały się do lasu, 147
który wyznaczał jednocześnie granicę doliny i linię horyzontu. Oparł się dłońmi o krawędź łóżka i wykonał kilka pompek. Krew żywiej zaczęła kr ążyć w jego ży-
łach. Splótł palce, a potem wykręcił ręce dłońmi na zewn ątrz. Zrobił jeszcze kilka wymachów ramionami, a potem podszedł do komputera i go wł ączył. Wejście do systemu zabezpieczone było hasłem. To go odrobinę zaskoczyło.
— Ano nic, pobawimy się przy okazji — mrukn ął.
Zamkn ął pokój na zamek „gerda” i wyszedł przed plebanię. Jego oczom ukazał się kościół. Nieduża, ładna, barokowa świ ątynia, obsadzona wokoło starymi lipami. Uśmiechn ął się i ruszył w jej stronę. Z bliska spostrzegł dość świeże, paskudne pęknięcia muru, co go zaniepokoiło. Wrota zamknięte były na głucho.
Miał w kieszeni klucz. Włożył go w zamek i przekręcił. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Wszedł do kruchty. Wykonana z kamienia posadzka nie pasowa-
ła mu do tego wnętrza. Spodziewał się, że będzie wyślizgana nogami wiernych i gładka jak lustro, tymczasem była dość chropowata. Była nowa. Pchn ął drzwi prowadz ące w gł ąb świ ątyni. Zaraz na progu dostrzegł wpuszczone w podłogę epitafium. Zatrzymał się porażony. Tablica wykonana była ze zwykłego, szarego, żyłkowanego kamienia i teoretycznie powinna być już od dawna nieczytelna.
Tymczasem, jeśli wierzyć dacie na niej wyrytej, leżała tu od trzystu lat, a wy-gl ądała, jak położona dopiero wczoraj. Litery miały ostre krawędzie. Wszystkie szczegóły herbów były wyraźnie widoczne. Ruszył naprzód. Wspi ął się po schodkach, do prezbiterium i min ął ołtarz. Za ołtarzem znajdowały się dwie pary drzwi.
Jedne prowadziły do zakrystii, drugie kryły schodki w dół, do podziemi. Spokojnie przekręcił klucz w zamku. Z otworu powiało wilgoci ą i stęchlizn ą. Wymacał
na ścianie kontakt. Przekręcił go. Rz ąd żarówek zapalił się zachęcaj ąco. Ruszył
po schodach. Było tu czysto i wilgotno. Ściany pobielono przed kilku laty, ale już szpeciły je zacieki. Koło kabla powiewało kilka nitek pajęczyny. Schodził coraz niżej. Stopnie zakręcały, aż wreszcie znalazł się w kryptach. Pomieszczenie by-
ło niskie, domyślił się, że podczas jakiejś większej powodzi musiała wedrzeć się tutaj woda, a potem nie usunięto błota. Potężne, waż ące wiele setek kilogramów sarkofagi z marmuru stały w długim, posępnym szeregu. W ostrym świetle ża-rówek lśniły złocone napisy na kamiennych pokrywach. Kraszewscy herbu Hab-dank. Litery, oznaczaj ące długość ich życia, zatarły się gdzieniegdzie. Pierwsze sarkofagi ws tawiono tu w szesnastym wieku. Widocznie kościół był przebudo-wywany, ale krypta nie została naruszona. Sarkofagi były różne. Dwa lub trzy musiały zawierać po dwie trumny. Gdy starł dłoni ą kurz z inskrypcji, przekonał
Читать дальше