Zrobił zaledwie dwa kroki w stronę toalety, kiedy nagle potknął się o coś i mało nie upadł. Gdy odzyskał równowagę, pochylił się i podniósł zdradziecki przedmiot.
To była czerwona torebka Chrissy.
Bob Drew poczuł, że serce podchodzi mu do gardła.
Od wejścia do Tunelu Strachu, ozdobionego ogromną głową klauna, w mrok nocy pomknęła fala ochrypłego, urywanego śmiechu.
Bob miał sucho w ustach. Gwałtownie przełknął, usiłując wytworzyć choć trochę śliny.
– Chrissy?
Nie odpowiedziała.
– Chrissy, na miłość Boską, gdzie jesteś?
Za nim skrzypnęły zawiasy otwieranych drzwi. Muzyka i okrzyki dobiegające z wnętrza tunelu stały się głośniejsze.
Bob odwrócił się w kierunku, skąd dobiegał hałas, czując się tak, jak nie czuł się od wielu lat, od czasu kiedy jako mały chłopiec kulił się w mrocznej sypialni ogarnięty przeraźliwym przeświadczeniem, że w szafie czai się jakaś potworna istota. Ujrzał las cieni, zupełnie nieruchomych z wyjątkiem jednego, który przemieszczał się bardzo szybko. Pędził wprost na niego. Pochwyciły go mocne dłonie.
– Nieee.
Bob poleciał na tylną ścianę Tunelu Strachu, ciśnięty z siłą, która wycisnęła mu powietrze z płuc. Jego głowa odskoczyła w tył i z trzaskiem rąbnęła w grube deski. Usiłując odzyskać oddech, rozpaczliwie zaczerpnął powietrza. Płuca paliły go żywym ogniem, nocne powietrze przechodzące pomiędzy zębami wydawało się zimne jak lód.
Cień ponownie skoczył na niego.
Nie poruszał się jak człowiek.
Bob ujrzał zielone, błyszczące oczy. Uniósł jedną rękę, aby osłonić twarz, ale napastnik uderzył niżej; Bob zainkasował potężny cios w żołądek. Jeszcze przez jedną przepełnioną optymizmem chwilę miał nadzieję, że uderzono go pięścią.
Okazało się jednak, zbyt szybko, że cień zadał mu cios nożem. Przepełniło go wilgotne, przyprawiające o mdłości uczucie, że brzuch rozchodzi mu się w szwach.
Oszołomiony sięgnął w dół, przykładając drżącą dłoń do brzucha i jęknął z odrazy i zgrozy, kiedy wyczuł palcami rozmiary rany.
M”J BOŻE! ON WYPRUŁ MI WNĘTRZNOŚCI!
Cień cofnął się i przykucnął obserwując, prychając i węsząc jak pies.
Bełkocząc histerycznie Bob Drew usiłował zatrzymać nabrzmiałe zwoje jelit na swoim miejscu. Gdyby mu się to nie udało, nie mógłby marzyć, że lekarze jakoś go pozszywają i przywrócą do zdrowia.
Istota – cień syknęła.
Bob był w zbyt głębokim szoku, aby czuć ból, ale wzrok z wolna przyćmiewała mu czerwona mgiełka.
Czuł się tak, jakby w ogóle nie miał nóg. Oparł się o ścianę Tunelu Strachu ze świadomością, że gdyby utrzymał się na nogach, miałby pewną, choć niewielką szansę na przeżycie; równie mocno jednak zdawał sobie sprawę, że jeżeli upadnie, jego szansę przetrwania staną się równe zeru. Jedyna nadzieja, że wytrzyma. Weźmie się w garść. Dotrze do lekarza. Może zdołają go pozszywać. Może uda im się powkładać wszystko na swoje miejsce i zapobiec zapaleniu otrzewnej. Szansy były prawie żadne, ale może… gdyby tylko nie upadł… Nie mógł sobie pozwolić na upadek. Nie wolno mu upaść. Nie upadnie.
Upadł.
* * *
Lunaparkowcy nazywali to „nocą wylinki" i obchodzili ją w iście cygańskim duchu. Ostatnia noc pobytu w tym miejscu. Noc, kiedy demontowali wszystkie stanowiska. Noc, kiedy pakowali manatki i przygotowywali się do przeniesienia na nowe miejsce. Lunapark wyślizgiwał się z miasta mniej więcej tak jak wąż ze swojej brudnej, zeschłej, niechcianej skóry.
Dla Conrada Strakera noc wylinki zawsze była najlepszą nocą tygodnia, bowiem nadal wbrew zdrowemu rozsądkowi miał nadzieją, że w następnym miejscu znajdzie Ellen i jej dzieci.
Przed wpół do drugiej w nocy ostatni klienci opuścili teren wesołego miasteczka w Coal Country, Pensylwania. Do tej pory rozebrano kilka kramów, chociaż większość roboty wciąż jeszcze mieli przed sobą.
Conrad, który oprócz Tunelu Strachu był właścicielem jeszcze dwóch stanowisk, osobiście nadzorował ich demontaż. Stanowisko gier zamknięto i rozebrano około pierwszej. Był jeszcze barek „Na stojaka", nazwany tak, ponieważ nie było w nim stołków, na których można by usiąść. Klienci odbierali posiłki i jedli na stojąco lub wręcz idąc w kierunku kolejnych „atrakcji" lunaparku. Bar Conrad zamknął nieco wcześniej, przed pomocą.
Teraz w tę chłodną majową noc wraz Guntherem, Duchem, jednym pracownikiem lunaparku, paroma miejscowymi robotnikami pragnącymi zarobić na łebka po czterdzieści dolarów i dwoma najemnymi włóczęgami podróżującymi wraz z wesołym miasteczkiem, pracował przy demontażu Tunelu Strachu.
Rozebrali całość na poszczególne elementy i załadowali na dwie ogromne ciężarówki, które dostarczą wszystko do miejsca przeznaczenia.
Tunel Strachu Conrada w pełni zasłużenie szczycił się mianem największego na świecie. Oferował należytą porcję wrażeń w zamian za pieniądze wydane na bilety, ponieważ przejażdżka była dostatecznie długa i prowadziła w głąb mrocznego tunelu, gdzie napaleni młodzieńcy mogli liczyć na co najmniej kilka czułych uścisków ze strony swoich dziewcząt. Stanowił więc popularną i nader rentowną atrakcję lunaparku. Conrad poświęcił wiele lat i sporo pieniędzy na jego rozbudowanie, sprawiając, że ostatecznie stał się najwspanialszym tunelem tego typu na świecie.
Był dumny ze swego dzieła.
Mimo to za każdym razem, kiedy tunel trzeba było stawiać lub rozbierać, Conrad nienawidził go z pasją, której większość ludzi nie byłaby w stanie odczuwać w stosunku do rzeczy martwych – może z wyjątkiem kradnącego monety automatu telefonicznego albo upartego bankomatu.
Chociaż tunel był nader przemyślnie zaprojektowany – prawdziwe cudo, jeśli chodzi o konstrukcję – składanie go, a następnie rozbieranie zdawało się, przynajmniej w mniemaniu Conrada, dorównywać najbardziej spektakularnym wyczynom egipskich budowniczych piramid.
Przed ponad cztery godziny Conrad i jego dwunastoosobowa załoga pracowali z mrówczą gorliwością nad demontażem tunelu w blasku ogromnych, zasilanych z generatora lamp rozwieszonych przy alejce.
Zdjęli i rozłożyli na części wielką głowę klauna, ściągnęli sznury z pękami kolorowych lampek, zwinęli mierzące kilka tysięcy stóp grube przewody elektryczne. Ściągnęli i zrolowali płachty tworzące ściany tunelu. Pomrukując i pocąc się rozłączyli i załadowali na ciężarówki wagoniki kolejki. Zdemontowali mechaniczne wampiry, upiory i postacie zabójców z siekierami, które przyprawiały o dreszcz tysiące żądnych wrażeń nastolatków, po czym owinęli ruchome manekiny kocami i innymi miękkim materiałami.
Wyjęli sworznie z drewnianych paneli ścian, rozmontowali belki i zwory, zdjęli i zabrali deski rozłożone na ziemi, a następnie wepchnęli to wszystko, wraz z elementami kas biletowych, stoisk z napojami oraz skrzyniami generatorów, transformatorów i całą masą innego sprzętu, do czekających ciężarówek, których załadunek nadzorował skrzętnie Max Freed i jeden z jego asystentów.
Max, kierownik Wielkiego Amerykańskiego Show Objazdowego, czyli BAM-u, jak nazywali go pracownicy i współtowarzysze wędrówek, nadzorował demontaż i załadunek ogromnego lunaparku. Obok słynnej organizacji E. Jamesa Strakera BAM był największym lunaparkiem na świecie. Nie żadnym tandetnym, tanim wesołym miasteczkiem. To była doprawdy ogromna impreza. BAM podróżował na czterdziestu czterech wagonach kolejowych i ponad sześćdziesięciu ogromnych ciężarówkach. Chociaż część wyposażenia należała do niezależnych koncesjonariuszy, sprzęt załadowany na każdą z ciężarówek musiał zostać sprawdzony przez Maxa Freeda, bowiem winą za ewentualny wypadek spowodowany przez niesprawną ciężarówkę lub niewłaściwe zabezpieczenie ładunku zostaliby obciążeni wszyscy bez wyjątku pracownicy lunaparku.
Читать дальше