- Kołkowanie - podpowiedział ksiądz wykładowca.
- A, jasne. Kołek wycinamy z osiki. - Pokazał solidną żerdź. - Jak osika wygląda, to sobie sami sprawdźcie w botanice. No i ten kołek pakujemy w serce. Czasem, jak się zachowała skóra i inne takie, to warto mieć młoteczek. - Wyciągnął potężny kowalski młot. - Sam kołeczek też nie powinien być taki zwyczajny, bo sami rozumiecie: trzyma wampira, ale jak spróchnieje, to puszcza i znowu bydlę z grobu wyłazi. No więc ja robię tak: idę do kółka rolniczego, tam mi za ćwiartkę samogonu odlewają starego oleju silnikowego, w tym moczę kołek przez kilka dni. Jak dobrze nasiąknie, to i pięćset lat w glebie przetrwa. A żeby inne wampiry kumpla nie uratowały, to można do trumny wlać żywicy epoksydowej albo cementu, to zaklajstruje kołek i szkielet do kupy na amen. No i to chyba wszystko. Są pytania? Nikt się jakoś nie kwapił.
- No, to dziękuję za uwagę. - Jakub pozbierał swoje klamoty do worka i ruszył do wyjścia.
Ktoś nieśmiało zaklaskał. Gdy tylko za Wędrowyczem zamknęły się drzwi, na katedrę wszedł ksiądz wykładowca. Klerycy patrzyli na niego wstrząśnięci. W ich oczach wyczytał bez trudu szok, niedowierzanie, oburzenie...
- Dobra, chłopaki - powiedział. - Nie róbcie takich grobowych min. Dziś pierwszy kwietnia, więc przygotowaliśmy tę małą niespodziankę. A teraz, kiedy już się pośmialiśmy, to powiem wam, jak się to robi naprawdę.
Skansen
I wtedy właśnie nauczyłem się, by więcej nie zaczepiać krasnoludków - Jakub zakończył swoją smutną opowieść i polał przyjaciołom jeszcze.
- Cholera - mruknął głęboko wstrząśnięty Semen. - Nie sądziłem, że te pokurcze potrafią być takie niebezpieczne. A ja z kolei miałem przygodę taką...
Uczone rozważania przy szklance bimbru przerwało pukanie do drzwi.
- Kogo, u licha, niesie? - zdumiał się Jakub. - I to jeszcze o tej porze?
Gliniarze pukali zupełnie inaczej. Zazwyczaj używali podkutych buciorów, kolb pistoletów, pałek. Znajomi włazili bez pukania. Listonosz pukał zawsze dwa razy, zresztą nieczęsto tu zaglądał. Od kiedy Jakub dał mu w łapę, pozwy sądowe wracały do nadawcy z adnotacją „Adresat nieznany".
- Wlazł - warknął gospodarz. Wsunięta pod stół ręka namacała spust pepeszy. Nigdy nic nie wiadomo. Drzwi uchyliły się ze zgrzytem nienaoliwionych zawiasów. Koleś był jeden. Na jego widok wszystko w Jakubie zwinęło się w supły. Gość wyglądał zupełnie od czapy. Ale jednocześnie jakby znajomo. Miał na sobie nowiutki, dobrze skrojony garnitur, w ręce trzymał neseser.
- Panowie Wędrowycz, Korczaszko i Paczenko? -zagadnął.
- To zależy, kto pyta - burknął egzorcysta.
Ten typek jakoś mu nie pasował. Nie potrafił powiedzieć, co jest nie tak, ale szóstym zmysłem wyczuwał śmiertelne niebezpieczeństwo. A życie go nauczyło, by ufać instynktowi.
- Jestem przedstawicielem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego - przedstawił się nieznajomy. - Mam do panów bardzo ważną i niecierpiącą zwłoki sprawę...
- Nie mam żadnych ikon. A zresztą i tak ich nie znajdziecie - Jakub osadził go z miejsca. - Moja chałupa też nie jest zabytkowa, więc nie próbujcie nawet zabierać jej do skansenu, bo tylko obciachu sobie narobicie.
Semen nie powiedział nic, ale z jego piersi znikły bez śladu ordery zdobyte w czasie wojny mandżurskiej.
- Tamten motor to już dawno na złom poszedł - dodał Józef. - To był i tak tylko poniemiecki szmelc.
Facet uśmiechnął się lekko i zrobił ręką uspokajający gest.
- Wybaczą panowie nieporozumienie. Przyszedłem zaproponować panom zajęcie.
Staruszkowie popatrzyli po sobie zaskoczeni. Coś tu śmierdziało. Bezrobocie w regionie sięgało czterdziestu procent, a oni już dawno osiągnęli wiek emerytalny.
- A co konkretnie trzeba zrobić? - zapytał Jakub. -Duchy wyganiać z zamków?
- Wręcz przeciwnie. Organizujemy pod Warszawą wielki skansen wsi polskiej.
- Moja chałupa?! - ryknął egzorcysta. - Nie dam! Dla podkreślenia wagi swoich słów wyjął pepeszę spod stołu i pociągnął serię po suficie. Spodziewał się, że koleś natychmiast zwieje, ale tamten okazał się naprawdę twardy. Tylko zmrużył oczy, żeby nie nawpadało do nich próchna.
- Po co tak nerwowo? - powiedział. - Po kiego grzyba nam ta chałupa? Zechcę, to dwadzieścia takich w okolicy znajdę. Wy nam jesteście potrzebni.
- A tak konkretnie, to niby w jakim celu? - zainteresował się kozak.
- Zostaniecie atrakcją turystyczną. Powiem od razu, że będziecie mogli robić dokładnie to, co dotychczas. Do waszych obowiązków należało będzie wyłącznie picie bimbru, i pędzenie oczywiście też. Zagrychę dostarczamy gratis, zapewniamy zakwaterowanie, kieszonkowe, kontrakt bezterminowy.
- A co z gliniarzami? - zaciekawił się Józef. - Nie będą nas ganiać?
- Oczywiście, że nie. Do skansenu wpuszczamy tylko zwiedzających.
Wojsławiczanie popatrzyli po sobie zaskoczeni. Koleś, choć wyglądał na urzędasa, mówił całkiem z sensem.
- To brzmi niegłupio - mruknął Semen.
- O nie! - powiedział Jakub. - Nie dam z siebie zrobić małpy w klatce. Wynocha mi stąd!
- Po co tak nerwowo? - powtórzył obcy. - Napijemy się i pogadamy. Może jednak dojdziemy do porozumienia.
- Może - zgodził się gospodarz. - A może chcecie mnie spić i podsunąć kontrakt?
Przyjaciele parsknęli śmiechem. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś przepił Jakuba. Facet nie stropił się specjalnie. Przysunął sobie do stołu czwarte krzesło, wyciągnął z teczki flachę 1,75 żubrówki i najlepsze czeskie salami. Gospodarz zorganizował świeżą gazetę i musztardówki.
- No, to zdrowie skansenów. - Podniósł szklankę w stronę jedynej żarówki.
- Za spotkanie - poważnie powiedział biurokrata.
Świadomość wracała z wielkim trudem. Jakub otworzył jedno oko i spostrzegł nad sobą drewniane belki. Potem wszystko utonęło w zielonych plamach.
- O kuźwa, ździebko przesadziłem...
Pogrzebał w pamięci. Impreza była co się zowie. Pili i pili, ten goguś zarzygał garnitur, ale twardo chlał dalej. Ile to było tych flaszek? Miał przed oczyma obraz: butelki na stole... Piętnaście, ale że troiło mu się w gałach, to pewnie pięć tylko. Ponad dwa litry na twarz... E, niemożliwe, żeby ten miastowy tyle wypił. Ale nie, pił równo, pilnowali przecież... Cholera. Taki twardziel? A nie wyglądał...
Egzorcysta otworzył ostrożnie drugie oko. We łbie mu się zakręciło. Z trudem zwlókł się z łóżka i trzymając wezgłowia, rozejrzał po pokoju. Grube dechy na ścianach, na belce stropowej wyrzezana sentencja. Wyrko z dranic, piec z pieczką do spania i pasiastym materacem, gliniane talerze...
- Kuźwa, jak przed pierwszą wojną - ochrypły głos dobiegł z wyschniętego na wiór gardła.
Jakub powlókł się do stołu. Stała na nim blaszana kanka. Podniósł pokrywę i powąchał. Hm, serwatka. Wypił kilka solidnych łyków. Żołądek trochę się buntował, ale egzorcysta walnął pięścią w kałdun i rebelia została stłumiona w zarodku.
- Gdzie ja jestem? - Pchnął drzwi.
Jak się okazało, prowadziły do sąsiedniego pokoju. Na szerokim małżeńskim łożu spoczywał z juwenaliami na wierzchu Józef. Chrapał jak lokomotywa.
- Ty, zbudź się! - Wędrowycz trząchnął go za ramię. - Gdzie my jesteśmy?
Przyjaciel uchylił oczy i jęknął przeciągle. Wyglądało na to, że bardzo boli go głowa.
- Nie tak głośno - wychrypiał. - A jesteśmy, oczywiście, w tym zasranym skansenie.
- Co?! - Jakub ryknął, aż Paczence ślepia wyszły z orbit. - Jakim prawem?
Читать дальше