- Noście je na szyi - pouczył. - W razie gdyby jednak wrócili... Hipnoza czasem bywa trochę zawodna. A mogą być naprawdę wkurzeni.
- Też byś był wkurzony, gdybyś się zorientował, że możesz podjeść do syta tylko raz na miesiąc i tylko ludzinę... - burknął Semen. - Ale, swoją drogą, pomysł przedni - pochwalił. - Zanim ich upolują, rozszarpią więcej Szwabów, niż oddział Wypruwacza rozwalił przez całą wojnę.
- Potraktujmy to jako nasz wkład w zwycięstwo - powiedział poważnie Wędrowycz i wyciągnął z piwniczki nową flaszkę samogonu.
Fabryka
Organizacja Zieloni Mściciele powstała po to, by chronić świat przed bezmyślnością pachołków kapitalizmu. Naszym celem jest także pomszczenie krzywd, które przyroda poniosła z rąk ludzi. Cel ten osiągniemy poprzez zatapianie tankowców, wykolejanie pociągów wiozących toksyczne substancje oraz wysadzanie w powietrze niebezpiecznych dla ziemi elektrowni atomowych. Bądźcie z nami.(z ulotki propagandowej)
- Ty zobacz, co tu wypisują. - Anarchista Zibi potrząsnął gazetą. - Gminie Psiajucha zachciało się kapitalizmu.
- A konkretnie? - Mark oderwał się od studiowania obszernej monografii dotyczącej kultu bogini Ziemi w społeczeństwach starożytnych.
- Konkretnie: jakiś biznesmen chce postawić im fabrykę i zagonić do roboty aż dwudziestu ludzi.
- Będzie stawiał budynki od podstaw?
- Tak. Tu jest wywiad z sołtysem, który się cieszy, że przy budowie będą zatrudnieni miejscowi.
- Stawia od zera, znaczy ma pieniądze na inwestycje. - W zmętniałych od marychy oczkach Marka błysnęło zainteresowanie. - Myślę, że trzeba nałożyć na niego specjalny podatek ekologiczny.
- Chcesz znowu obudzić Alkioneusa?
- Taaaa... Ale tylko jeśli nie uda się zastopować inwestycji tradycyjnymi metodami.
Paweł Skorliński stanął na wzgórzu i jednym spokojnym spojrzeniem zlustrował okolicę. Przed nim po zaoranym polu uwijali się geodeci. Ciągali sznurki i taśmy miernicze, patrzyli przez obiektywy teodolitów i niwelatorów, wbijali tyczki. Poruszali się sprawnie, jak dobrze zaprogramowane roboty. Za placem budowy znajdowała się niewielka wioska. Pokraczne szopy, poprzekrzywiane ze starości płoty, wrośnięte w ziemię chałupy. Zza ogrodzeń tubylcy popatrywali na krzątaninę.
- Wszystko idzie zgodnie z planem - zaraportował sołtys, mnąc czapkę w dłoniach. - Jutro szalunki, pojutrze będziemy lać fundamenty.
- Znakomicie - pochwalił inwestor. - Jak z rekrutacją pracowników?
- Na te czterdzieści miejsc zgłosiło się stu dwudziestu chętnych. Dalszych dwudziestu jest na liście rezerwowej. Ludzie już prosili, żebym nacisnął na pana o rozbudowę zakładu.
- Zobaczymy.
Sołtys zapalił extrakrzepkiego. Zaciągnął się głęboko i z zadowoleniem.
- Prawdę powiedziawszy, inaczej sobie pana wyobrażałem - powiedział. - Sądziłem, że kapitalista powinien mieć cylinder, frak, bat w ręce i cygaro w zębach. I, oczywiście, złoty zegarek na łańcuszku. Dziadek opowiadał... No i liczyliśmy, że będzie tu prawdziwa fabryka, a nie szwalnia spodni.
Skorliński popatrzył na niego zaskoczony.
- Sądziliście, że będę chodził z batem po fabryce i wyzyskiwał robotników? – Uśmiechnął się.
- Na to ludzie liczą... Robota cholernie by się przydała. Nawet pal diabli ten wyzysk, najwyżej zastraj... - zaplątał się przestraszony. - Byle zarobić kilka groszy.
- W dzisiejszych czasach państwo bardziej wyzyska mnie niż ja was – westchnął biznesmen. - Ale jeśli jest zapotrzebowanie społeczne, frak i cylinder da się wypożyczyć. Tylko cygaro będzie zgaszone, ja nie palę.
- Przyda się w gminie trochę inwestycji. Kapitalizm to praca, pieniądze, możliwości...
- Kapitalizm to niewola, wyzysk, pomiatanie człowiekiem - wychrypiał anarchista Zibi i wychylił kilkoma haustami szklankę wody.
Wiec w remizie trwał już trzecią godzinę, ale ludzi nie udało się jak dotąd przekonać. Jego przyjaciel, podzwaniając amuletami, wszedł na mównicę.
- Kapitalizm to gwałcenie ziemi - powiedział. - To beton autostrad, to dymy bezczeszczące błękitne niebo, to ścieki, które zatrują wasze wody.
- Znaczy się co? Nawierzchnię mamy z szosy skuć? - zagadnął jakiś chłopina, a reszta zaniosła się gromkim rechotem.
Zibi westchnął ciężko. Miał za sobą wiele podobnych spotkań z ludnością, ale teraz trafił mu się wyjątkowo trudny teren. Mieszkańcy wsi, zamiast żyć spokojnie z rent i pić tanie wina, dziwnym trafem przesiąknięci byli ohydnym kapitalizmem. A przecież powinni, jak ich sąsiedzi, leżeć do góry brzuchami, a przyrodę zostawić w spokoju.
- Dla garści marnych groszy sprzedajecie swoją wolność i pozwalacie, żeby w sercu waszej pięknej gminy stanęła cuchnąca fabryka!
- Nic nie będzie cuchnąć, to tylko szwalnia spodni - roześmiała się kobieta w chustce.
- Za trzydzieści srebrników pozwalacie podeptać bezcenny skarb, jakim są...
- Coś ty się z choinki urwał? - parsknął wąsaty kowal. - Jak niby mamy żyć bez forsy?
- Normalnie, tak jak dawniej. Społeczeństwa pierwotne nie znały pieniędzy. I wy też możecie być szczęśliwi bez nich.
Na mównicę wszedł sołtys. Wziął Zibiego za ramię i delikatnie, choć stanowczo, oderwał od mikrofonu.
- Słuchaj, synu, może faktycznie w czasach polowań na mamuty forsa nie była ludziom potrzebna. Ale teraz stała się niezbędna. Więc posłuchaj mojej dobrej rady i spierdalaj ze wsi. Ludziska u nas spokojne, ale jak już się wkurzą, to gotowi łeb rozwalić sztachetą...
Obaj anarchiści zatrzymali się na wzgórzu za wsią, w miejscu, gdzie kilka godzin temu stał biznesmen.
- Głupota tych wieśniaków przyprawia mnie o mdłości - powiedział Mark. - Nie ma sensu tłumaczyć im idei Gai. Dranie, którzy mordują niewinne kury, kozy i świnie, by tylko napchać kałduny, którzy nie pojmują, że mięso to faszyzm, nie są godni, by samodzielnie decydować o swoim losie.
- No to co robimy? Sami nie powstrzymamy budowy, a chłopaki z bojówki siedzą...
- Myślę, że wyjście jest jedno. Trzeba sięgnąć po sposoby niekonwencjonalne. Bierz księgę, przygotujemy rytuał przywołania wojownika. Ten cwaniaczek Skorliński będzie miał swoją fabrykę, ale słono za to zapłaci. Ukarzemy parszywego kapitalistę za jego prymitywną żądzę zysku.
- Oj, słono. - Zibi skrzywił wargi w uśmiechu. -Z pół roku naszą organizację za to utrzymamy.
Robotnicy maszerujący na plac budowy zatrzymali się w pół kroku. Na polu, pomiędzy szalunkami, stał wysoki, potężnie zbudowany koleś. W dłoni trzymał drewnianą lagę. Typek miał dobre trzy metry wzrostu, a jego kijaszek pasował do gabarytów.
- Ty, coś za jeden? - zapytał brygadzista.
- Jestem Alkioneus, syn Gai - oświadczył olbrzym. -Ta fabryka nie powstanie. Chyba że po moim trupie.
- Kuźwa - zaklął majster. - Ten biznesmenina powiedział, że zapłaci dopiero po robocie. A ten tu gada, że nie da nam pracować.
- Po jego trupie? - zadumał się drugi, dzierżąc krzepko kilof w spracowanych dłoniach. - Myślę, że to da się zrobić.
- Duży jest, ale i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa. - Brygadzista uśmiechnął się wrednie. - Syn gejów czy nie, na wsi jesteśmy, więc tolerancji nie tolerujemy. Spuścimy gnojowi wpierdol. Chłopaki, naprzód!
Budowlańcy zawyli i ze szpadlami w ręku runęli na olbrzyma. Ten bronił się dzielnie, waląc ich lagą. Co rusz któryś padał na rozmiękłą ziemię, ale i Alkioneus nieźle oberwał. Kant szpadla rozciął mu rękę, brygadzista wbił wielkoludowi koniec kilofa w kolano. Powoli gigant słabł, a robotników na placu boju zostało jeszcze pięciu. Łup - stylisko łopaty dźgnęło Alkioneusa między nogi. Trach - trzasnęło żebro złamane ciosem murarskiego młota. Gigant zachwiał się i w tym momencie dostał w czoło żelazną babą do rozbijania kamieni. Ten cios wyeliminował go z walki na dobre. Legł zakrwawiony w bruździe.
Читать дальше