- Łódzkie pogotowie w Egipcie?! - zdumiał się Wędrowycz. - Chociaż idee są zaraźliwe, to mogą i faktycznie naszych łowców skór naśladować.
Chrupnął skręcany kark, po chwili drugi.
- Kurde, Jakub, przesadzasz trochę! - Semen spojrzał na ciała, jeszcze bijące nogami w agonii.
- No co? Przecież już nie jesteśmy w Albanii, to myślałem...
- ]a wysuwam hipotezę roboczą, a ty, zamiast poczekać na jej potwierdzenie, od razu bierzesz się do mordowania. Powinniśmy ich docucić, potorturować, przesłuchać, a potem dopiero...
- Przecież na torturach i tak by się przyznali - nie zrozumiał Jakub. - Zresztą zabić to zabić, czysto i humanitarnie, a tak znęcać się to nieludzkie. Co robimy dalej?
- Ano rozejrzyjmy się, gdzie nasze pozostałe graty...
Spenetrowanie kliniki nie zajęło im dużo czasu. W kuchni znaleźli solidnie wypakowaną lodówkę i uzupełnili zapasy, z laboratorium zakosili niewielki kanisterek spirytusu. Jakub zabrał jeszcze kolekcję cudem ocalałych od korozji skalpeli. Swoje plecaki też znaleźli, leżały w śmietniku.
- No co za granda - obraził się egzorcysta. – Nawet ich nie wybebeszyli.
Wyszli przed ośrodek. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągała się pustynia. Tylko asfaltowa szosa przecinała piaski.
- Piotruś! - wrzasnął Jakub. - Chodź tutaj, zbieramy się.
Prawnuk się nie odezwał.
- Cholera by go wzięła - zdenerwował się kozak. - Gdzieś się szlaja, a czas ucieka.
- Trudno, ruszamy bez niego - zadecydował pradziadek. - Wie, dokąd jedziemy, dołączy do nas.
Z okna na pierwszym piętrze buchnął ogień.
- Podpaliłeś? - zdziwił się Semen.
- Lubię czasem poczuć się jak Neron palący Rzym - jego przyjaciel błysnął erudycją zaczerpniętą z puszczanego niedawno serialu. - Idziemy. Może gdzie Piotrusia po drodze spotkamy.
I pomaszerowali na wschód, do Egiptu.
Minister kultury i dziedzictwa narodowego wsadził klucz kodowy w czytnik drzwi swojego gabinetu. Coś zgrzytnęło.
- Do diaska! - warknął. - Mówiłem, że te zamki po sześć tysięcy za sztukę muszą być gówno warte. Niska cena zawsze oznacza tandetę... - Kopnął w drzwi, a te stanęły otworem.
Dygnitarz ruszył po grubym perskim dywanie. Miał rację, że kazał go położyć w swoim gabinecie, po cholerę ma się w muzeum kurzyć? Naraz zatrzymał się jak wryty. W jego fotelu, za jego biurkiem, wygodnie rozparty spoczywał jakiś łysol. Nogi w niemodnych trzewikach oparł wygodnie o intarsjowany blat, na kolanach położył sobie gazetę, a przewracając kartki, pociągał niewielkimi łyczkami prosto z flaszki. Minister zaniemówił z dwu powodów. Zagadkowy przybysz czytał nie co innego, tylko
„Nieletnie Ślicznotki" - miesięcznik wydawany wyłącznie dla VIP-ów. Żurnal nie dość, że kosztował tysiąc euro za numer, to w dodatku z racji „prokuratorskiego" wieku sportretowanych dziewcząt nigdy nie powinien wpaść w niepowołane ręce.
„Odciski palców" - przeleciało dygnitarzowi przez głowę. „Na tym są moje odciski palców!"
Co będzie, jeśli opozycja dowie się o jego „zainteresowaniach"? Ale niemal natychmiast pierwszy problem zbladł w porównaniu z drugim.
Flaszka, z której tak niefrasobliwie popijał intruz, zawierała najlepszy trzydziestodwuletni koniak, tak pierońsko drogi, że nawet w barze parlamentu europejskiego mieli tylko jedną butelkę. Nawiasem mówiąc, eurodeputowani od dziesięciu lat nie otwierali jej, bo nie było odpowiednio ważnej okazji... Minister, żeby zaoszczędzić na sprowadzenie swojej, musiał zamknąć sześć prowincjonalnych muzeów i obciąć dotacje dla dwudziestu bibliotek.
Widząc, że ktoś wszedł, łysy odłożył pisemko i wstał. Teraz dopiero wszechwładny przedstawiciel nomenklatury go poznał.
- O Boże! - jęknął, choć był ateistą. - Wodzu, wróciłeś?
- Tak - powiedział Lenin. - I widzę, żeście zrobili w tym kraju niezły burdel.
Dygnitarz, który na szkoleniu w Moskwie doskonale poznał przepowiednię proroka Zoofiłowa, poczuł, jak kropla zimnego potu pełznie mu przez kark. Krwawy Feliks, dotąd ukryty za szafą, z trzaskiem odbezpieczył atrapę spluwy.
- Ale... - zaczął urzędas.
- Na przykład sprawa z doktorem Korczaszką - wycedził Lenin. - Klasa robotnicza klepie nędzę, milion polskich dzieci głoduje, a wy trwonicie tysiące dolarów na poszukiwanie grobu jakiegoś tam faraona, o którym nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek istniał!
- Ale ja... - jęknął minister.
- Milczeć. Natychmiast cofnijcie mu dotację! - huknął wódz. - Najpierw trzeba się o kraj troszczyć, potem jakichś tam Egipcjan sponsorować!
- Tak jest, już natychmiast blokuję im konta - zaskamlał i podbiegłszy do biurka, uruchomił komputer.
Dwadzieścia minut później Lenin stanął opodal gmachu ministerstwa i uruchomił lusterko. W tafli polerowanego brązu pojawiła się znajoma sylwetka.
- Melduję, że ostatni punkt umowy wypełniony - powiedział. - Archeolodzy nie będą wam już bruździć.
- Brawo, świetna robota - pochwalił Set. - To co, chłopaki, wracacie do nas od razu czy wolicie najpierw narobić trochę dymu na ziemi?
- Jeśli nie będzie to problemem, to niebawem wracamy, natomiast tu zostawiamy agenturę
- dopowiedział Feliks. - Sprawa rewolucji nie wygląda najlepiej, ale kto wie. A na razie trzeba zdobyć forsę - zwrócił się do Arka. - Gdzie w Warszawie jest największy dom publiczny?
Piotruś ocknął się związany i zakneblowany. Otworzył oczy i zorientował się, że leży w bagażniku jakiegoś zdezelowanego pojazdu.
„Zachciało się pić starym pokemonom" - pomyślał. „A ja głupi się skusiłem i widać Bozia pokarała..."
Samochód podskoczył jeszcze ze dwa razy i się zatrzymał. Ktoś uchylił tylną klapę.
Sądząc po kolorze nieba, było późne popołudnie. Nad bagażnikiem pochylił się facet z łódki, ten przemytnik z blizną.
- Mmm! - Piotruś miał ochotę od razu powiedzieć co o nim sądzi, ale knebel skutecznie mu to utrudnił
- Cicho, niewolniku - warknął typek. - Naucz sie trzymać język za zębami. Szejk nie lubi wrzasków.
Wyciągnął chłopaka. Stali na dziedzińcu otoczonym z trzech stron wysokim, pobielonym murem. Widniała w nim brama, drewniana i dość szeroka. Dwaj wartownicy z kałachami właśnie zakładali ryglującą ją belkę. Powierzchnię podwórza wyłożono kamienną mozaiką. Od czwartej strony dziedziniec zamykała ściana dwupiętrowego pałacu. Przy drzwiach z jasnych cedrowych desek stał kolejny strażnik z automatem. Przemytnik popchnął chłopaka w kierunku szerokiego holu. Gruby jak mech chodnik tłumił odgłos kroków.
- Wow, pewnie prawdziwy perski dywan - zachwycił się młody Wędrowycz. - Jakby trochę przyciąć i obrębić, byłaby idealna derka pod siodło...
Jego spojrzenie czujnie omiatało wnętrze. Zawczasu notował wszelkie szczegóły mogące mu pomóc w rychłej ucieczce. Kolejne drzwi rozsunęły się bezszelestnie i weszli do salonu. Pomieszczenie, z pięć razy większe niż obora na Starym Majdanie, tonęło w półmroku. Szejk spoczywał wygodnie rozparty na otomanie, w towarzystwie kilku skromnie odzianych kobiet. Jednym ramieniem przyciskał do siebie szamoczącą się młodziutką Murzyneczkę. Cmokał przy tym z ustnika fajki wodnej. Przemytnik ukłonił się możnowładcy i wygłosił dłuższą tyradę po arabsku. Szejk pokiwał głową, a potem z kieszeni pikowanego szlafroka wyciągnął plik dolarów i odliczywszy kilkanaście banknotów, wręczył mężczyźnie z blizną.
- A zatem, chłopcze - powiedział po polsku - jesteś od dzisiaj moim niewolnikiem...
- No, nareszcie ktoś, kto gada po naszemu - ucieszył się Piotruś. - Co?! - Dopiero teraz dotarł do niego sens wypowiedzi.
Читать дальше