- Nie.
Znajomy z Biura Њledczego miaі wylew podpajкczynowy. Teї nie od razu go trzepnкіo. Najpierw wszystko leciaіo mu z dіoni, zacz№і beіkotaж, potem nie mуgі wstaж z krzesіa, lewa rкka, lewa noga, jak drewno. Kilka godzin, dopiero przyjechaіo pogotowie, musieli go znosiж po schodach na tym krzeњle, przywi№zanego pasami do krzesіa. I kiwn№і w nocy, w szpitalu. Teї we њnie.
A mnie - co podniosіo, kto obudziі? Cholerny rycerz. W po џ no pochodno wsje ludzje z braty zjemi.
...Moїe Mіot wcale nie wysіaі mnie, bym monarchуw zmartwychwstaіych mordowaі - nie znaі їadnych sekretуw czornobyliny, nie uczestniczyі w rozgrywkach Biura Politycznego - Mіot miaі tylko moj№ teczkк, mуj їyciorys, їyciorysy moich przodkуw, to, czego sam o nich nie napisaіem - czego sam o nich nie wiedziaіem - czego nie wiedziaіem o sobie samym, ale zaіoїona zostaіa teczka na moj№ duszк, spisane sny i marzenia i koszmary, coby w nich mogli nikotynowymi paluchami grzebaж urzкdnicy o nalanych twarzach - moїe wiкc wysіaі mnie tylko po to, by siк mnie pozbyж z miasta na czas skaїenia opadem...
Przygl№daіem siк ubiorowi weterynarza. Szare spodnie, koszula w kratк, kurtka - wszystko pasowaіo, nie potrafiіbym wskazaж їadnego anachronizmu. A jednak... Zbyt czyste. Zbyt dobrze na nim leї№. On sam jest zbyt spokojny, zbyt swobodny. I zbyt mіody, zbyt mіodo wygl№da. Buџka gіadka, jak њwieїo ogolona. Zкby bielutkie niczym z amerykaсskiego filmu. Obraca papieros w dіoni z dziecinnym zaciekawieniem. Pierwszy raz w їyciu zobaczyі. Okaz muzealny.
- W kaїdym razie nie przez nikotynк -
- Gdybym ich spytaі, czy ktoњ w ogуle przypomniaіby sobie pana w tym poci№gu?
- Ja siк w oczy specjalnie nie rzucam.
- Aha. Powinienem byі wczeњniej siк domyњliж. - Spojrzaіem na chіopуw. - Przecieї oni wszyscy nie umarli, prawda? To znaczy - nie padli wtem martwi na polach, podczas їniw. Wiкc jak? Wiкc z jakiej ziemi... A tak samo patrz№ na mnie, patrz№ na nas i zachodz№ w gіowк. Nic nie wiedz№ o Czornobylu.
- Jakim Czornobylu?
- Proszк nie udawaж, їe... Prawda, w pana czasie musiaіo to przyjњж jakoњ inaczej -
Z lasu wyskoczyі z gіoњnym lamentem brodaty chіop. Dopadіszy Jakuba, j№і mu wykrzykiwaж prosto w twarz, wznosz№c przy tym ku niebu zaciњniкte piкњci. Zaraz zbiegli siк ludzie. Nie szіo cokolwiek zrozumieж w rosn№cym rozgardiaszu. Ale ci, co mieli tu ze sob№ dzieci, zaczкli je naraz przywoіywaж, odci№gaж, byle dalej od drzew. Rw№cy wіosy z gіowy chіop wskazywaі w gі№b lasu, machaі rкkoma, rysuj№c w powietrzu wysokie ksztaіty. Panika rosіa miкdzy nami jak balon, gotуw pкkn№ж w kaїdej sekundzie.
Wymieniіem z weterynarzem spojrzenia. Uњmiechaі siк porozumiewawczo. Zapewne nie miaіem zbyt pewnej miny. Wyci№gn№і przed siebie rкkк z papierosem, jakby wskazywaі mi drogк, zapraszaі, puszczaі przodem w drzwiach, z ironicznym жwierжukіonem i pytaj№cym uniesiem brwi.
- Panie Rzewiecki.
Zapi№іem marynarkк, poprawiіem krawat, przygіadziіem wіosy i wszedіem w tіum.
- Rozejњж siк! Nie robiж zbiegowiska! Juї!
Pasaїerowie odruchowo posіuchali - chіopi zaњ dokіadnie na odwrуt: dalejїe czepiaж siк moich rкkawуw, nogawek, jakaњ baba zіapaіa mnie za mankiet i wcaіowaіa siк w dіoс. Wyrwaіem siк z obrzydzeniem.
- Co znowu za histerie! Wy! - Wskazaіem Jakuba. - Mуwcie!
- Synka jedynego Maciejowi w boru zabraіo, lachny panie, zіe synka Maciejowego wziкіo.
- Jakie zіe?
- Czort sam, nie inaczej, z rogami kiej jeleс, na kobyle czornej piekielnej, њwiatіa siк boj№cy, w ciemne chіopca woіaі, aїe ten mіody-gіupi, taї i polazі za krustem k'czortu, i tyle ich Maciej widzieli, uwiozі mu diobeі syna jedynego, oj, nas juї nic dobrego -
- Cichajcie! Gdzie niby siк to staіo?
Maciej szarpn№і siк za brodк, aї mu іzy w oczach stanкіy.
- A ot, niezdala, wedle strumyczka, wielmoїny panie, jak szlimy ze strumyczkiem, trzy sta krokуw bкdzie, ot tam. W imie Ojca i Syna, co bym nie widzioі, com widzioі.
Nikt juї nic wiкcej nie powiedziaі, nie musieli, zreszt№ nie ich rol№ jest stawiaж na gіos ї№dania, przypominaж obowi№zki. Patrz№ spode іbуw w ponurym milczeniu.
Scena siк przeci№ga - im bardziej, tym trudniej wyobraziж mi sobie, jak po prostu odwracam siк do nich plecami. Niepodobna juї nawet wzruszyж ramionami i skrzywiж siк ironicznie. Nie ma mundurowych, nie ma towarzyszy z Komitetu, nie ma puіkownika Kowalskiego i kolegуw z komendy. Zostaі tylko lud w potrzebie i pan Rzewiecki.
- Dziecko zaginкіo! - zawoіaіem ku drуїniczуwce. - Kto pуjdzie?
Chіopi ani myњleli siк zgіaszaж; zrozpaczony ojciec przetarі oko kuіakiem, smarkn№і na ziemiк i przest№piі z nogi na nogк, ale z miejsca siк nie ruszyі. Pasaїerowie teї tylko cofnкli siк w cieс, poza њwiatіo їarуwki lej№ce siк przez otwarte drzwi i okno domku - cofnкli siк, zamilkli, odwrуcili wzrok.
Weterynarz zaіoїyі rкce na piersi i skin№і gіow№.
Poszedіem w las.
Uіamaіem sobie ciкїk№ gaі№џ, machn№іem ni№ raz i drugi - krzywy kij, marna namiastka pistoletu, ale widaж takie czasy. Strumieс pіyn№і rуwnolegle do szosy, zaraz stan№іem na jego brzegu. Miкdzy otoczakami lњniіa butelka po kefirze, odbijaіy њwiatіo gwiazd metalowe puszki. Z pr№dem, czyli w prawo, na poіudnie. A strumieс szybko skrкciі na poіudniowy wschуd, gікbiej w las. Obejrzaіem siк za siebie, ale droga zniknкіa juї z miкdzydrzewnych przeњwitуw, їadne њwiatіo siк miкdzy nimi nie przedrze, їadna jasnoњж. W miarк dobrze widaж na kilkanaњcie krokуw, nie wiкcej, trzeba polegaж na sіuchu.
Jeџdziec z іbem jelenia - czyli co, miaі na gіowie jelenie poroїe, czy jak? Kіopot w tym, їe tu bez przerwy coњ siк rusza w poszyciu, szeleszcz№ liњcie, trzaskaj№ gaікzie, pohukuje sowa... Zwodz№ cienie, ksztaіty w cieniu, iluzje ksztaіtуw... Moїe ten Maciej nie widziaі їadnego Jeleniego Pana, moїe mu siк dzieciak po prostu zgubiі w nocnym lesie, a chіop, wystraszony po przejњciach dnia, wyobraziі sobie Bуg wie co...
Wyszedіem na polanк i on byі po przeciwnej stronie, czarna postaж na czarnym koniu, a kiedy siк poruszyі, poruszyіy siк cienie nad jego gіow№ i zobaczyіem koџle spirale krzywych rogуw.
Staliњmy w bezruchu, patrz№c na siebie. Co robiж? Krzykn№ж? Chіopca z nim nie byіo.
Wycelowaіem w niego przez polanк kijem, jak poziomym przedіuїeniem wyprostowanej rкki. Ty. Ty. Staliњmy w bezruchu, patrz№c na siebie. Ty!
Koс parskn№і, jeџdziec uniуsі ramiк i zniknкli w lesie.
Pobiegіem. Sіyszaіem ich wyraџnie, przebijali siк przez g№szcz jak їywy czoіg, naginaj№c i іami№c krzewy i mіode drzewka, mogіem pod№їaж wyі№cznie њladem tego ruchu, pozostawiali za sob№ w nocnym lesie tunel rozedrganej roњlinnoњci. Biegіem, wiedz№c doskonale, їe nie mam najmniejszych szans ich dogoniж. Juї zaczynaіo brakowaж mi tchu. Pluіem, rzкziіem i charczaіem. Przed oczyma ciemnoczerwone plamy. Potykam siк raz i drugi. Coraz trudniej -
Prosto w skroс. Straciіem przytomnoњж, zanim dotkn№іem ziemi.
Zaranie
Jeszcze nie wzeszіo Sіoсce nad puszcz№. Mgіa pіynie miкdzy drzewami. Graj№ rogi - dіugi, niski jкk wwiercaj№cy siк w koњci. Wstajк. Ciкїkie krople rosy zlepiaj№ wіosy, klej№ ubranie - ktуre jest sztywne, niewygodne, obce. Dotykam strupa nad okiem. Zostaіem uderzony? Wpadіem na konar? Nie mogк zebraж myњli. Graj№ rogi.
Dџwiкk prowadzi mnie miкdzy wysokimi pniami, w obіokach mlecznej bieli. Stopy zapadaj№ siк w miкkkim runie. Zapach mchu, grzybуw i mokrej kory wbija siк w zatoki. Potem czujк gorzk№ woс dymu.
Читать дальше