Kichn№іem i uniosіem karabin. Zimny їar uderzyі wzdіuї prawego przedramienia i przez bark, igіa lodowatego ognia; siкgnкіa chyba samego krкgosіupa. Padіem na plecy. Przestrzelili mi rкkк? Podci№gn№іem rкkaw. Nie, to tylko skуra, to powierzchowne, mogк poruszaж, koњci caіe. Ale piecze jak cholera. I leje siк krew. A na tym dachu њmietnik, ptasie іajno i wieloletnie rzygowiny niebios, zaschniкte, zaskorupiaіe. Byle nie wetrzeж w ranк. Na dole maj№ bandaїe.
Z pуіnocy powtуrnie dobiegі dџwiкk gwizdka. Achilles Sіuczyсski woіaі o іadownice. Zacz№іem siк czoіgaж w kierunku wіazu, z ktуrego - Grzmot. Wszystko runкіo. Spadіem razem z gruzem, miкdzy gruz, w gruz. Przykryі mnie ciкїki caіun papy.
Dzwoniіo w uszach, usta zalewaіa krew, nie czuіem nуg. Mrugaіem - oczy piekіy, zalewane brudnymi іzami - mrugaіem, aї powoli z ciemnych plam wyіoniіy siк konkretne ksztaіty. Z zawaliska wystawaіa czyjaњ rкka zaciњniкta na kolbie karabinu. Dalej, oderwany razem z czкњci№ szyi, іeb konia, jeszcze w uprzкїy. Po cegіach pіynкіa czarna woda. Druki urzкdowe, koperty, kartki pocztowe, znaczki - pіynкіa na to biaіe њciernisko papieru. Nad wszystkim unosiіa siк gкsta chmura pyіu, wapienna mgіa, przez ktуr№ wzrok nie mуgі siк przedrzeж. Coњ tam siк poruszaіo w nocnym mroku - id№ nas dobiж - ale oczy znуw zaіzawiіy obficie, oњlepіem. Tarіem powieki o rкkaw. Oddech przebijaі siк przez ciкїk№ zawiesinк zanieczyszczonego powietrza, by powrуciж do pіuc razem z pyіem. Zaraz siк uduszк. Roztrzaskany karabin wbijaі mi siк w obojczyk; moїe rzeczywiњcie wbiі siк w ciaіo.
Ostroїnie uwolniіem spod zwaіu praw№ rкkк. Do nуg stopniowo wracaіo czucie i to byі bуl. W uszach teї juї przestaіo dzwoniж. Uniosіem gіowк. Jeszcze ktoњ strzelaі, raz, drugi, trzeci - liczyіem - I potem salwa z dwуch luf naraz, i cisza. Zbliїaj№ce siк nawoіywania. Њmiechy i krzyki po rosyjsku. Konie, zapach koni. Przeіkn№іem њlinк smakuj№c№ wapnem, prochem i krwi№.
Ktoњ jкczy. Huk wystrzaіu - blisko, tuї obok. Gruz nadal siк osypuje, sіyszк ten szmer, i szelest deptanego papieru - obrуciіem siк na plecy - kroki - powiew wiatru przesun№і tuman gкstego pyіu i zza kurtyny rozerwanej papy wyіoniіa siк sylwetka w szarym pіaszczu, z dіugolufym rewolwerem w wyprostowanej rкce. - Jeszczo zdies', sobaka! - њmieje siк krasnoarmiejec. - At, i sobaczja smiert'! - Odci№ga kurek. Wyrywam z kabury pistolet i strzelam mu w pierњ, raz, dwa, trzy, i po raz czwarty w gіowк, gdy padaі. Padі.
Zaraz przyjd№ po mnie. Prуbujк siк wyczoіgaж spod gruzu, spod papy. Kaszlк coraz gіoњniej. Nogi jeszcze nie do koсca posіuszne, nie dam rady, nie ucieknк, id№ po mnie, sіyszк. Wњciekіoњж pulsuje w gardle, plujк krwaw№ flegm№. Pieprzony Mіot. Co za idiotyczna. Wszystko to. Gуwno.
Ale - znowu jakby dudnienie w uszach i zawrуt gіowy - trzкsie siк ziemia. Јomot kopyt. Kozacy? Nie.
Fala haіasu przepіywa po wzgуrzu i ruinie poczty: іomot kopyt, tak, ale rуwnieї chrzкst metalu, wielki szum, rwane okrzyki... Kilkanaњcie sekund, nie dіuїej - zd№їyіem trzy razy obrуciж gіow№ w panice, przenieњж ciкїar ciaіa z rкki na rкkк... i juї cisza, i ziemia spokojna, i mgіa nieruchoma.
Oddycham powoli. Cisza, cisza, nic siк nie rusza, nikt nie woіa, nikt siк nie њmieje, nikt nie strzela. Wiatr powoli przegania znad pobojowiska chmurк pyіu. Oddycham gікbiej. Pojawia siк linia horyzontu, niebo, gwiazdy na niebie, ksztaіty wzgуrz, cieс lasu, bliїej czarna wstкga asfaltu. I ciaіa - tu, w gruzie, na gruzie, ale i w trawie, i na drodze. Rozpoznajк mundury: Sowieci, kozacy, zawsze Rosjanie. Wstajк, oddycham peіn№ piersi№. Podpieraj№c siк rozіupanym karabinem, kulej№c, schodzк z wysokiej ruiny na ziemiк. Jeden z trupуw spoczywa tuї obok, na betonie pocztowego parkingu. Jeњli wszystkie prezentuj№ siк tak samo... Zostali rozsiekani, stratowani. Spogl№dam ku wzgуrzom. Samotny koс wlecze za sob№ zіaman№ nogк. Nie њpiewaj№ nocne ptaki, nie graj№ owady, nawet wiatr jest bezszelestny. Cisza, noc.
- Szyje chtуry! - krzyczк. Spluwam, odchrz№kujк; nie pomaga. - Odeswacz sze!
Cisza, noc. Czarna woda pіynie po cegіach. Opada pyі.
Gdyby ocalaіy nieprzyjaciel miaі mnie ustrzeliж, to wіaњnie teraz.
Pokuњtykaіem do samochodu.
Їadna szyba siк nie ostaіa. W karoserii dziury. Tylny zderzak rozharatany. Na masce gікbokie wgniecenie w ksztaіcie podkowy. Tylne lewe koіo rozprute. Na dachu ciњniкta przez podmuch eksplozji dykta, jeszcze z przypiкtym cennikiem rozmуw telefonicznych i prenumeraty.
Wsiadіem. Po czym przez ponad kwadrans tkwiіem bez ruchu za kierownic№ fiata, z gіow№ opuszczon№ bezwіadnie, czoіem wpartym w chropowaty plastik. Їadnych myњli, їadnych lкkуw, їadnej pamiкci. Pustka, nicoњж, wiatr w czaszce, gіuchy szum w pudle rezonansowym. Stuknij milicjanta w іeb, odezwie siк echo.
Powoli zebraіem siк do kupy - beіkot do beіkotu, do beіkotu beіkot, i w koсcu pojawia siк sens: spieprzaj st№d, bкcwale. Znalazіem chusteczkк, wysi№kaіem nos, znalazіem termos (jeden ocalaі), napiіem siк herbaty, znalazіem kluczyki. Co szkodzi sprуbowaж? Wzruszyіem ramionami. Zapali, nie zapali? Zapaliі; rzкziі, ale zapaliі.
Zapasowe koіo. Pewnie przestrzelili je w bagaїniku, razem z bagaїnikiem. Wysiadіem, pokuњtykaіem do tyіu. Bagaїnik siк zaci№і, musiaіem znaleџж w gruzowisku kawaі їelastwa i podwaїyж zamek za pomoc№ tej prowizorycznej dџwigni. To wtedy, obchodz№c ruinк w poszukiwaniu wytrychowej wajchy, zacz№іem siк baж, їe w istocie ktoњ z nich przeїyі - ktoњ z Rosjan, ktoњ z obroсcуw wiejskiej poczty, bez rуїnicy, przeїyі, odzyska przytomnoњж, zaraz zawoіa o pomoc, i co ja wtedy zrobiк? W poњpiechu sprawdzaіem zapasowe koіo. Kanistry podziurawione, ale ono wygl№daіo na nieuszkodzone. Rana na rкce piekіa coraz bardziej, wzdіuї caіego lewego boku zapewne wykwitaіy juї siсce w bujnych bukietach, ich na razie dziкki Bogu nie czuіem, kilka zкbуw ruszaіo siк w dzi№њle, pluіem krwi№ - niewaїne, wymieniж to koіo i czym prкdzej odjechaж. Spieprzaj st№d, bкcwale!
Њwit zastaі mnie przykucniкtego za fiatem, nie spostrzegіem ich, dopуki siк nie podniosіem, by wrzuciж narzкdzia do bagaїnika. Szli poboczem po przeciwnej stronie szosy, od poіudniowego zachodu ku wsi na dole, powoli, noga za nog№. Ten na przedzie procesji niуsі prymitywny krzyї sklecony z dwуch desek. Gdy znad lasu podniosіo siк Sіoсce - patrzyіem, stoj№c z brudnym їelazem w rкkach, w smarze i we krwi, ponad maszyn№ - na pierwszy blask jutrzenki padli na kolana w piasku przydroїnym i zaczкli њpiewaж. Њpiewali oczywiњcie jak№њ modlitwк, litaniк, psalm; nie znaіem tego jкzyka, nie polski, nie rosyjski i nie іacina. Czym prкdzej zatrzasn№іem bagaїnik i wrуciіem za kierownicк; kluczyk dwa razy wypadі mi z niezgrabnych palcуw. Wszyscy byli w nкdznych іachmanach, szarych, burych, czarnych, boso lub w jakichњ topornych drewniakach, bardzo brudni i bardzo brzydcy, chudzi, niscy, przygarbieni. Powiaі wiatr i poczuіem bij№cy od nich smrуd. Fiat zapaliі. Zacisn№іem mocno rкce na kierownicy, przestaіy siк trz№њж.
Wycofaіem i zawrуciіem ku pуіnocy. Trzymaj№c siк czterdziestki, zjechaіem ku wsi. Po prawej, przy remizie - pamiкtam, їe go mijaіem - staі posterunek MO. Zwolniіem, by siк lepiej przyjrzeж. Pozostaіy zgliszcza. Dlaczego w nocy nie widziaіem ognia? Do krzywego sіupa przystanku PKS przywi№zano konia z kozackim rzкdem, uniуsі іeb na warkot samochodu. Dzieci bawiіy siк w pogorzelisku, umorusane spalenizn№. Zwolniіem jeszcze bardziej. Za remiz№, na otwartym polu - trzask, zmiana filmu, obraz z zupeіnie innej bajki: chіopi w odњwiкtnych marynarkach i czystych koszulach, baby w kolorowych chustach zawi№zanych na wіosach, dzieci o czystych buziach i dziewczкta w jasnych sukienkach, wszyscy stali z czerwonymi chor№giewkami w dіoniach, z nagotowanymi szturmуwkami i transparentami - PRZYJAЏС ZE ZWIҐZKIEM RADZIECKIM NIEODZOWNҐ RКKOJMIҐ BEZPIECZEСSTWA POLSKI - WALKA O POKУJ OBOWIҐZKIEM WSZYSTKICH LUDZI PRACY - NIECH ЇYJE SOJUSZ ROBOTNICZO-CHЈOPSKI - WIEЊ Z MIASTEM, MIASTO Z WSIҐ. Na remizowym parkingu czekaіy na nich autobusy, z gіoњnikуw chrypiaіa Miкdzynarodуwka. Za rogiem remizy uіoїyli wysoki stos z drewna, leїaі na nim brzuchaty mкїczyzna w czarnym garniturze, z dіoсmi skrzyїowanymi na podoіku, na portrecie Jaruzelskiego. Stos obchodziі starzec w galowym mundurze straїaka, w lњni№cym heіmie, i kropiі ziemiк krwi№ koguta trzymanego wysoko nad gіow№ za wywichniкte skrzydіa, koguta, ktуremu wіaњnie poderїn№і gardіo. Potrz№sn№іem gіow№. Inna - czy wіaњnie jedna i ta sama to baњс? Straїak zakoсczyі okr№їenie i podpalono stos. Z remizy wyszedі milicjant, pyzat№ twarz miaі symetrycznie pomalowan№ popioіem, w ramionach њciskaі kamienn№ urnк, na ktуrej prymitywnie wyrzeџbiono ludzkie oblicze. Baby zaci№gnкіy chusty na oczy, chіopi pochylili czerwone szturmуwki. Dziewczynka w biaіej pierwszokomunijnej sukience, z kwietnym wiankiem we wіosach, uklкkіa i poіoїyіa siк na ziemi przed stosem. Starzec wskazaі kogutem, w ktуrym kierunku kіadzie siк czarny dym znad stosu pogrzebowego, i zdj№wszy heіm, pokіoniі siк czterem stronom њwiata.
Читать дальше