Poszli za nami do drуїniczуwki.
Na ostatnim zakrкcie w lesie przed torami wpadliњmy na trzech Niemcуw nad zwіokami swego kamrata. Dowуdca krzykn№і, obrуcili na nas pistolety maszynowe, konduktor odbezpieczyі swуj - Wyst№piіem naprzуd, unosz№c puste dіonie.
- Mуwi kto po niemiecku? - rzuciіem pуіgіosem, nie obracaj№c gіowy.
- Ja trochu - mrukn№і starzec z orderami.
- Powiedzcie im, їe pуjdziemy z nimi do jednostki, garnizonu czy gdzie tam bкd№ nas chcieli zabraж.
- Co...?
- Mуwcie!
Powtуrzyі. Zaczкіy siк osobliwe targi - nie chcieli nas donik№d zabieraж. Ten najniїszy, najmіodszy podszedі do nas z boku, poza lini№ strzaіu pozostaіej dwуjki, i odebraі konduktorowi schmeissera i magazynki, obszukaі systematycznie cywili, na koniec pozbawiaj№c mnie P-64. Niektуrzy z pocz№tku siк stawiali i bronili; powaliі dwуch na ziemiк, dopiero zrozumieli. Chіopi natomiast poddawali siк rewizji z caіkowit№ obojкtnoњci№.
Cierpliwie trzymaіem rкce nad gіow№. Trzy pistolety maszynowe, tіum cywili - ilu z nich uszіoby z їyciem? Widziaіem przecieї raporty z takich jatek ulicznych. Nikt nigdy nie wie, kto pierwszy nacisn№і spust. Kto pierwszy rzuciі kamieniem.
- Mуwi, їebyњmy go pochowali.
- Pochowali?
- Mamy go zabraж ze sob№ i pogrzebaж. Pod krzyїem. Wrуc№ i sprawdz№. Jutro.
- Jesteњcie pewni, їe dobrze ich rozumiecie?
Ale dowуdca Szwabуw juї poganiaі nas gestami, wskazywaі na trupa. Zerwaі byі mu z szyi nieњmiertelnik, wyci№gn№і z kieszeni papiery, zamkn№і powieki.
Coњ tu jest mocno nie w porz№dku. Miaіem czas przyjrzeж siк ich zniszczonym mundurom, wychudzonym twarzom, zapadіym policzkom pod wielodniowym zarostem. Cholewy butуw obwi№zane mieli dіugimi szmatami, heіmy porysowane, powgniatane, z plecakуw wystawaіo zardzewiaіe їelastwo. Od kiedy to Wehrmacht porzuca polegіych na pastwк wroga? Sk№d - skiedy - z jakiej ziemi pochodz№ ci їoіnierze? W ich oczach tylko zmкczenie - i rozpacz.
Zabraliњmy zabitego, Jakub wskazaі mіodzieсcуw, by ponieњli ciaіo do drуїniczуwki. Niemcy bez sіowa zniknкli w lesie.
W drуїniczуwce zastaіem siedmioro nowych - ostatni pasaїerowie, ktуrzy opuњcili stoj№cy na torach skіad. Byі wњrуd nich energiczny weterynarz, ktуry zd№їyі pod moj№ nieobecnoњж porozdzielaж miejsca do spania, dla siebie zaj№wszy kozetkк drуїnika. Ale razem z chіopami z Wylisin zebraіo siк nas tu juї ponad piкжdziesiкcioro, wiкkszoњж i tak bкdzie musiaіa spaж na ziemi. A jak zacznie padaж?
- Pod drzewa, do lasu.
- W bіocie?
- Wracajmy lepiej do poci№gu, tu i tak nic nie jeџdzi, jutro pуjdziemy dalej na poіudnie.
- Albo naprawi№ juї trakcjк.
- A jak wjedzie w niego po ciemku inny poci№g?
- No wіaњnie musieliby wczeњniej naprawiж trakcjк...!
- Parowуz.
- Prкdzej drezyna.
- S№ gwiazdy, nie bкdzie padaж.
Wyszedіem na papierosa. Na niebie rzeczywiњcie migocz№ jasne konstelacje. Las szumi i skrzypi, odzywaj№ siк zwierzкta. Czy їyje tutaj jakaњ grubsza zwierzyna? Uњmiechn№іem siк, wydmuchuj№c dym. Na ten przykіad tury.
Jakubowi chіopi rozkіadali siк za drуїniczуwk№, na granicy lasu moszcz№c na wyњciуіce zielone posіania. Zapіonкіo pierwsze ognisko. Trzymali siк z dala od pasaїerуw, uciekaj№c przed ich pytaniami i opuszczaj№c wzrok ku ziemi. Natomiast dzieci goniіy siк ze њmiechem miкdzy drzewami, te bose i w przepasanych konopnym sznurem portkach, i te w trampkach i dїinsach. Trup Niemca leїaі pod okapem, przykryty їуіtym brezentem. Obw№chiwaі go przywi№zany do szlabana jamnik.
To nie ma przyszіoњci, pomyњlaіem. To w ogуle nie istnieje poza chwil№ teraџniejsz№, nie istnieje w czasie. Co „teraz" dzieje siк w moim domu? Dziadek pewnie bawi siк z chіopakami w partyzantkк, Lidka siedzi przed starym telewizorem, zrzкdz№c na zepsutego panasonica i na mnie, na mnie gіoњniej, i ogl№da relacje z pochodуw... Nie ma їadnego „teraz" poza tym przejazdem kolejowym.
Jest jednak pamiкж i z niej rodz№ siк podejrzenia. Co ci№gnкіo Gniewosza do W№tіego, dlaczego musiaі byі wrуciж do swego mordercy - instynkt czy wspomnienie? - wrуciж i њledziж, chodziж za nim przez miasto, dzieс i noc, jak upiуr, jak duch szekspirowski? Czy to jest jakaњ reguіa, nieuniknione nastкpstwo historii, przyci№gaj№ce ofiarк do kata, wroga do wroga, jak syna do matki, kobietк do mкїczyzny, їe znajduj№ siк niechybnie za kaїdym razem, w kaїdych okolicznoњciach, i tu, i „teraz" takїe, jak ci kozacy, krasnoarmiejcy, powstaсcy, їoіnierze II Rzeczypospolitej, Niemcy i Polacy, myњliwy i tur, rycerz i -
Wiкc dlatego Mіotowi zaleїaіo, by krуlowie, wodzowie nie wstali z Wawelu - czy to go tak przeraziіo (teraz wiem: byі przeraїony), їe nie dowierzaі ludziom ze Sіuїby krakowskiej, tylko jeszcze mnie musiaі posіaж, uciekaj№c siк do osobistego szantaїu...? Sk№d by jednak wiedziaі, jeњli nie od doktora Szajsa -
- Kapitanie Rzewiecki.
Obejrzaіem siк na weterynarza, zdumiony. Nie odwrуciі oczu.
- Wylegitymowaі siк im pan, prawda? Opowiadaj№ sobie teraz, jak pan nie sіyszy.
Poczкstowaіem go silesiami. Zapaliі.
- A wiкc zawrуciі pan. - Zakaszlaі, ale zaci№gn№і siк po raz drugi. - Czego siк pan tam spodziewaі?
- Moїe mam nieaktualn№ mapк drogow№. Wskazaі na zwіoki Niemca.
- Oni jeszcze nie wiedz№, co o tym myњleж.
- Pan wie.
- Najpierw poszedіem na przeіaj, przez las i і№ki. Zobaczyіem -
- Co?
Potrz№sn№і gіow№.
- Tu wszкdzie s№ pobojowiska. Padali, gdzie ich zabito. Ale ci, ktуrzy spіynкli juї do ziemi, ktуrzy kr№ї№ w sokach drzew, w robakach wкdruj№cych przez czarn№ glebк, ci, ktуrych spalono, ktуrzy opadali z dymem stosуw i krematoriуw... A wszyscy oddychamy tym powietrzem. Pijemy tк wodк, jemy ten sam chleb.
Str№ciіem popiуі z papierosa.
- Kim pan jest? - spytaіem uprzejmie.
- Leczк zwierzкta.
Leczyі zwierzкta. Nie wiem, czemu siкgn№іem lew№ rкk№ i nacisn№іem skуrк na karku i nad karkiem, na koњci czaszki. Guz, nic wiкcej. Dla pewnoњci spojrzaіem na palce. Ani њladu krwi, nawet rozciкcia nie ma.
Przypomniaіem sobie studenta W№tіego. To teї byі tyі gіowy. Їyje. Znaczy, nie ma њladu.
Papieros wypadі mi z dіoni. Ale przecieї - organizmy w chwili opadu їywe wydaj№ siк odporne na dziaіanie czornobyliny. Musi min№ж co najmniej dwadzieњcia godzin od kontaktu z substancj№ przenoszon№ drog№ powietrzn№. Minкіo?
To przyspiesza.
Niemoїliwe. Jak. Kiedy. Bzdura.
Wci№gn№іem gікboko do pіuc nocne powietrze, chіodny oddech lasu.
To musiaіo siк staж na poczcie. Ale kiedy? Nie straciіem przytomnoњci. Nie trafili wtedy - jedna powierzchowna rana na ramieniu, cуї to znaczy, ot, draњniкcie. Lecz gdy upadіem w gruz, przywaliіo mnie, dostaіem w gіowк, po raz drugi... Nie, teї nie byіo czasu. Odjechaіem. Nie straciіem przytomnoњci, nie byіo przerwy. Dopiero jak zasn№іem w aucie... Zasn№іem?
- Udar krwotoczny. Boli pana gіowa?
Czy ja to wszystko mуwiіem na gіos?
- Bolaіa. Teraz - nie, teraz nie boli.
- Od kiedy? Zaїywaі pan coњ na nadciњnienie?
- Tak. Ale ostatnio -
- Brak czucia, paraliї, niedowіad?
- Nie. To znaczy - ale to po upadku, potіukіem siк... No tak.
- Pogorszyі siк panu wzrok?
- Myњlaіem, їeby do okulisty iњж... - Zamrugaіem. - Teraz dobrze widzк.
- Teraz dobrze.
- Juї nie boli.
Читать дальше