Zenek podwinął koszulę. Wyskubał resztki dratwy ze skóry. Ogorzałe przedramię znaczyła tylko cienka blizna. Zgiął palce, rozprostował.
– Sam nie wiem – mruknął. – Niby wszystko działa... Ale wiesz, Marek wsadził tam stalowy sztyft i butaprenu nie żałował. Chyba na wszelki wypadek trzeba będzie wpaść do zakładowego łapiducha i to prześwietlić.
– No może... Ale ja sądzę, że organizm to wchłonie. Żelazo to mikroelement, no nie? To nawet chorym się w tabletkach daje... Znaczy potrzebne dla fizjologii i tak dalej.
– Niby tak, ale raczej nie w postaci trzydziestocentymetrowych gwintowanych trzpieni ze stali narzędziowej. – Uśmiechnął się.
– A co to jest trzpień? – Wytrzeszczyła oczy.
Nie, podkręcenie inteligencji jednak cofa się wraz z odwampirzeniem, zrozumiał.
– To ja zmykam. – Poderwała się radośnie z leżanki. – Czeka na mnie cały wielki, wspaniały świat, dyskoteki, chłopaki, trzeba się cieszyć wiosną.
Technik poczuł naraz, że ta mała może wcale nie jest za młoda i w zasadzie można by pocieszyć się razem z nią tym i owym, ale nim sformułował tę myśl do końca, dziewczyna już wybiegła za próg. Podszedł do drzwi.
– Dziękuję! – rzucił za nią.
Odwróciła się na schodach.
– Ale za co? Aaaa... no tak. To ja też ci dziękuję.
I pobiegła, przeskakując po trzy stopnie. Wyskoczyła z bramy na chodnik. Warszawski wiaterek owiał jej twarz. Na przystanek tramwajowy miała raptem parę kroków i akurat
nadjeżdżała trzynastka.
– A kły to się najwyżej u dentysty spiłuje na krótko – pomyślała, dotykając odruchowo językiem swojej klawiatury.
Ale zaraz przekonała się, że i uzębienie wróciło do stanu sprzed zwampirzenia. Teraz dopiero poczuła, że jest głodna jak wilk. Wysiadła koło bazaru Różyckiego. Kupiła w przyczepie bułkę nadziewaną pieczarkami i spałaszowała, aż jej się uszy trzęsły. Przez tak długi czas odżywiała się krwią, że zdążyła zapomnieć smak prawdziwego jedzenia.
Nie za dużo na raz, ostrzegła się, wcinając trzecią bułę. Żołądek mógł odwyknąć od trawienia! W ogóle organizm był tyle czasu martwy, że cholera wie jak zareaguje! Jeszcze mnie rozwolnienie złapie, a nie siedziałam na sedesie ponad rok, mogłam zapomnieć, jak się to robi!
Wsunęła rękę pod bluzkę i przyciskając mocno, wyczuła bicie serca. Wciągnęła powietrze. Płuca pracowały normalnie, od tego też zdążyła odwyknąć. Przez ostatnie miesiące nabierała tchu tylko do mówienia. Czuła wręcz, jak krew krąży jej w żyłach.
– Jestem normalna! – wrzasnęła na głos.
Kłębiący się przed bazarem tłum zamarł na chwilę. Gosia pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń zaczerwieniła się jak burak.
– Normalna? Właśnie widać – zarechotał jeden ze stojących pod bramą dyżurnych kombinatorów.
– Za wcześnie tabletki odstawiłaś. – Nastoletni Cyganiak wyszczerzył w uśmiechu rzędy złotych zębów.
Zignorowała palantów. Gonitwa myśli wręcz ją oszałamiała. Ostatni raz tak zagubiona była, gdy dowiedziała się, że jest wampirem. Teraz też uświadomiła sobie ze zdumieniem, że kompletnie nie wie, co robić.
– Iść do Marka jakoś nijak – pomyślała. – Ja jestem ciepła, a oni wampiry. Wyssą mnie, nawet nie złośliwie, ale taki odruch mogą mieć... Kumplować możemy się nadal, ale lepiej na odległość. Chyba że i oni zechcą się wyleczyć. Wracać do domu? Za wcześnie. Najpierw trzeba będzie rodzince jakoś delikatnie wyjaśnić, że już jestem żywa. Cholera, pewnie zaraz zagonią mnie, żebym jednak zdała maturę.
Pierwszy raz zorientowała się, że bycie ciepłą ma jednak swoje cienie...
– Szkoła, studia, potem zapewne do roboty – skrzywiła się. – Ojciec chyba każe zapisać się do Partii, a braciszek będzie truł o tym socjalistycznym związku studentów czy jak się to nazywa... No, pal diabli, każą, to się zapiszę. Ale jak tu z nimi zagadać? Przyjdę ot tak, z ulicy, to gotowi mnie znowu z dubeltówki zastrzelić... Może zadzwonić najpierw?
I nagle w głowie błysnęła jej genialna myśl.
– Pojadę do Grega – postanowiła. – On jest ciepły i ja jestem ciepła. Nic już nie stoi na drodze naszemu szczęściu. Na pewno ma telefon, to się od niego do moich starych zadzwoni, wytłumaczy rodzince, przygotuje na mój triumfalny powrót. I... a niech mnie! Pójdę z nim do łóżka, teraz, zaraz, dzisiaj! Będziemy się radośnie bzykali całą noc, będziemy szczęśliwi, wszystko dobrze się skończy jak w filmowym happy endzie... A potem może nawet się pobierzemy, bo dlaczego nie? Akt zgonu się unieważni, jego rodzice są dziani, na pewno jakoś to załatwią. Albo mój ojciec, przecież ucieszy się, że już nie jestem wampirem, a ma chody w KC
PZPR!
Popatrzyła na swoje odbicie w szybie. Było już prawie normalne, więc korzystając, że znów się widzi, przez chwilę ćwiczyła kuszący uśmiech.
– Swoją drogą, ciekawe, dlaczego wampiry nie mają odbić – zadumała się. – Że nie widać nas w lustrze, rozumiem. Srebro, święty metal i tak dalej, kościółkowe zabobony. Ale w wodzie albo szybie... Zresztą to już nie moje zmartwienie!
Namacała w kieszeni plik waluty i zanurkowała na bazar.
Żeby się ładnie przed chłopakiem rozebrać, trzeba się do tego najpierw odpowiednio ubrać. W zadumie przeglądała stosy koronkowej bielizny. A że on taki niedzisiejszy, szarmancki świętoszek, to muszę go najpierw odpowiednio zachęcić, żeby się skusił... I tych, no, prezerwatywów trzeba by gdzieś kupić. Albo nie! – nagle błysnęła jej genialna myśl. Jak w ciążę zajdę, to przecież nie będę musiała do budy chodzić!
Wysiadła z tramwaju i ruszyła ścieżką przez chaszcze. Euforia wręcz ją rozpierała.
Sobotnie popołudnie było ciepłe.
Powinien być w domu, rozważała. A jakby go nie było, to zaczekam. Pójdziemy do jego pokoju... A potem... Eeee... Uwiodę go. Hmmm... Tylko tak właściwie jak się to robi? W oczy mu popatrzę i przejadę językiem po wargach. To chyba zrobi na nim wrażenie. I założę nogę na nogę... A może lepiej szeroko kolana rozstawię, żeby mógł mi zajrzeć pod spódnicę, chłopaków to podobno rajcuje. Cholera wie dlaczego, bo co oni tam niby mogą zobaczyć? Majtki co najwyżej... Diabli nadali, że też na całym bazarze nie było pończoszek! Ale dobre i kabaretki od biedy.
Rozpięła guzik bluzki, by powiększyć dekolt. Stanik wyjrzał trochę na światło dzienne.
Jasna blizna w kształcie gwiazdki pięknie kontrastowała z czarnymi nitkami koronki. Ale dużo to nie pomogło.
Marnie, oceniła. Mariolka to dopiero ma balony... Jakbyśmy byli na Zachodzie, tobym sobie silikon wszyła, a tak... A trudno, pewnie i tak się skusi. Stanę przy oknie tyłem, może podejdzie mnie objąć. A może lepiej on siądzie na krześle, a ja mu wskoczę na kolana? Nie, cholera, tak nie wypada chyba... Ale jak się uwodzi tak, żeby wypadało? Coś by chyba trzeba doczytać, albo lepiej na filmie obejrzeć.
Obcasy szpilek strasznie grzęzły w ziemi ścieżki. Jeszcze kawałek... Potykała się co krok, a jednocześnie musiała patrzeć pod nogi, bo psich kup leżało od groma.
– Khm – ktoś chrząknął.
Zaskoczona podniosła głowę, ale już było za późno. Na ścieżce przed nią stała babcia Adelajda z Luną u nogi. Radek z lizusowskim uśmiechem czaił się za plecami staruszki.
Dziewczyna rzuciła spanikowanym spojrzeniem na boki, ale pułapka już się zatrzasnęła.
Bezlistne krzaki dosłownie roiły się od wąsatych starców w maciejówkach. Najstarszy i najbardziej wąsaty podawał właśnie staruszce futerał na skrzypce.
Читать дальше