– Jeśli faktycznie tak spadnie zużycie, wystąpię do zjednoczenia, żeby otrzymał pan talon na małego fiata – ukłonił się dyrektor.
– Mrau! – Spasiony tricolor otarł się o nogawki ślusarza.
– A dla naszego kumpla od dzisiaj ma być w stołówce specjalna miska oraz codzienny przydział śledzia albo surowej wątróbki.
Dyrektor skinął głową.
– Więc o to była cała ta awantura – mruknął Marek, montując detal na miejsce. – Ty to głupi jesteś. Polazłeś po to jak mucha do słoika z miodem! Dałbyś się zabić za głupią premię. Po cholerę ci te pieniądze? I tak nic za nie nie można kupić!
– Niby tak – westchnął Igor. – Ale jakoś tak siłą przyzwyczajenia lubię je mieć.
Zarówka zamigotała ostrzegawczo. Telewizor wyłączył się, chwilę później zgasło światło.
– No jasna cholera – zirytował się wampir Marek. – Znowu dwudziesty stopień zasilania czy ki diabeł?
Wystawił głowę przez okno i rozejrzał się.
– Uuuu... Zdaje się, że jakaś grubsza awaria. Wyłączyli na całej ulicy – westchnął. – No to nie pooglądamy dziś wideo...
Z kuchni przyniósł zapałki i paczkę świec. Osadził pięć w lichtarzu. Pokój wypełniło łagodne, żółte światło.
– Szkoda – westchnęła Gosia. – A może coś mi opowiesz?
– Bajkę na dobranoc? – Spojrzał na świece. – Nastrój raczej na historie o duchach.
– Na bajki jestem już jakby za duża – prychnęła. – A w duchy i wampiry nie wierzę, to znaczy... – Zakłopotana spuściła głowę.
– No dobra... – Ślusarz uśmiechnął się złośliwie. – To zaraz opowiem ci historię, a tak się składa, że znam jedną o twoim absztyfikancie...
Weterynarz Sebastian zaszedł do domku babci zaraz po robocie. Wprawdzie staruszka była akurat w sanatorium, ale obiecał jej, że będzie co jakiś czas podlewał kwiatki. Zajrzał
najpierw do kuchni, żeby wziąć konewkę. Konewki wprawdzie nie znalazł, ale w szafce pod oknem odkrył butelkę koniaku, jeszcze chyba po dziadku.
– A niech mnie! – ucieszył się. – Prawdziwy armeński. Babci to już w tym wieku niepotrzebne, ale ja...
Nalał sobie mały kieliszek i pociągnął łyk. Błogosławione ciepło rozlało się po żyłach.
– Tego mi było trzeba! Tylko – popatrzył krytycznie na mały kieliszek do wódki – muszę wziąć lepsze szkło. W kredensie coś tam stało...
Z butelką w ręce wszedł do saloniku. Tam zamarł w pół kroku i jak urzeczony zagapił się na wielkiego wilka śpiącego smacznie na wersalce. Zamrugał, ale widziadło nie chciało zniknąć.
– Kurde, co było w tym babcinym koniaku?!
– No, jest pan wreszcie. – Bestia otworzyła oczy, przeciągnęła się i ziewnęła, pokazując straszliwą paszczę najeżoną zębiskami.
– Yyy... Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy? – wymamrotał lekarz.
– Jak to wielkie? – zirytował się wilk. – Mniejsze niż u człowieka!
– No tak, przepraszam... – Lekarz pogrzebał rozpaczliwie w pamięci. – Babciu, a dlaczego masz takie wielkie uszy?
– Przestań pan bredzić – z gardła wilka dobiegło głuche warczenie.
– Babciu, a dlaczego masz takie wielkie zęby... – wyszeptał człowiek, upuszczając butelkę.
– Przestań mnie nazywać babcią. Jestem wilkiem! – warknęło bydlę.
– Hmmm... no tak – zreflektował się Sebastian. – Myślałem, że mam się trzymać scenariusza.
– Jakiego, u diabła, scenariusza!?
– No, bajki o Czerwonym Kapturku...
– Ma pan na głowie czerwoną czapeczkę?
Weterynarz na wszelki wypadek dotknął dłonią zmierzwionych włosów i odetchnął
z ulgą.
– Nie...
– A może jest pan małą dziewczynką?
– Też raczej nie. – Na wszelki wypadek spojrzał na swoje ręce. Dłonie miał jak u murarza.
– Przyniósł pan koszyczek z lekarstwami?
– Nie, ale to dlatego, że babcia jest w sanatorium i...
– Czyli nie jest pan Czerwonym Kapturkiem – podsumował wilk. – Nawet płeć się nie zgadza. Więc niech pan przestanie chrzanić o bajkach. To nie jest sen. Jednym kieliszkiem nie miał pan szans się upić. To jest rzeczywistość!
Doktor na wszelki wypadek uszczypnął się w ramię. Wilk nadal nie znikał. Leżał
spokojnie na łóżku. Ba, nawet zapach się zgadzał. Zwierz cuchnął jakby zgonionym psem, tylko ciut ostrzej.
– Ale chcesz mnie zjeść? – wolał się upewnić Sebastian.
– Jest mi pan potrzebny, więc po cholerę mam pana zjadać?
– Potrzebny?
– Chodzi o drobny zabieg chirurgiczny. Zupełnie rutynowy, wykonuje ich pan setki rocznie. Zamawiam w znieczuleniu miejscowym i dobrze zapłacę. – Bestia klepnęła łapą w stolik.
Doktor spojrzał i ku swojemu zdumieniu ujrzał pod pazurami banknot dziesięciodolarowy. To sprawiło, że wszelkie wątpliwości i zaskoczenie nietypową sytuacją zeszły na plan dalszy.
– Tak to możemy pogadać. – Ucieszony zatarł ręce. – A co konkretnie miałbym zrobić?
– I weterynarz wykastrował wilkołaka Grega? – zdumiała się Gosia.
– Tak, ale tylko wilka, który w nim żyje. Dzięki temu bestia złagodniała, nie ma ryzyka, że kogoś rozszarpie, i co najważniejsze, przestała się uganiać za suczkami, które mają cieczkę.
Dlatego możemy z nim gadać jak z normalnym człowiekiem czy wampirem.
– A z innymi wilkołakami nie gadacie, bo...
– Bo się tych kopanych zoofilów brzydzimy!
Sobotni poranek przyniósł gwałtowną odwilż. Zaspy topiły się.
Wszędzie stały kałuże. Mokra ziemia pachniała już wiosną. Gosia wyskoczyła z autobusu koło bramy Łazienek i ruszyła pod górę Agrykolą. Fioletowe czółenka na szpilkach trochę grzęzły w błocie, czarne pończoszki podkreślały kształt łydek. Wiatr podwiewał czarną miniówkę, ale słoneczko cudownie grało we wzorach z kryształków naszytych na pupie i cekinach zdobiących kusą kurteczkę ze spranego do bieli tureckiego jeansu. Pod brodą wampireczka zamotała odblaskowozielony szaliczek. Uszy nakryła ciężkimi radzieckimi słuchawkami z brązowego ebonitu, na których umieściła kupione na bazarze nalepki z logo japońskiego koncernu. Kabelek zawadiacko niknący w kieszeni pozwalał udawać, że należy już do grona szczęśliwców posiadających walkmany. Na głowie miała oślepiająco czerwoną czapkę, wydzierganą pracowicie z akrylowej włóczki.
– W czerwonym kapturku na głowie biegnę na randkę z wilkołakiem – zachwycała się swoim pomysłem. – Jak Czerwony Kapturek, tylko że tym razem inaczej niż w bajce, to babcia jest zła! Ależ to nieziemsko romantyczne! Ciemny las, wilki nie zjedzą nas – podśpiewywała.
Trzej milicjanci patrolujący ulicę odprowadzili ją zaskoczonym spojrzeniem. Nieczęsto zdarzało im się widzieć tak szokujące zestawienie kolorystyczne i taką ilość błyszczących detali stroju.
Rozchichotana przeskoczyła nad kałużą. Pędzącego z góry mercedesa nawet nie zdążyła zauważyć.
Greg czekał i czekał. Słoneczko niby przygrzewało, ale zdążył trochę zmarznąć. Wreszcie spojrzał na zegarek i zniecierpliwiony wstał z ławki.
– Co za idiotyczna tradycja, że dziewczyny zawsze spóźniają się na randki – prychnął. –
Z drugiej strony może to dobrze? Mieliśmy razem połazić po parku. Skoro się spóźnia, to może oznaczać, że uważa nasze spotkanie za randkę?
Ruszył kilkadziesiąt kroków w dół Agrykoli. Spostrzegł zbiegowisko. Poczuł w głębi duszy delikatne ukłucie niepokoju.
– Co się stało? – zagadnął studenta stojącego pod płotem Ogrodu Botanicznego.
– Jakiś dupek potrącił dziewczynę. Gliniarze go zatrzymali, ale pogadali, pokazał jakiś papier i puścili. – Student splunął. – Albo ubek, albo dyplomata... Skurczyflaki, zabić mogą, a spływa po nich jak woda po kaczce...
Читать дальше