– Dwóch wachmanów przy wjeździe, dwóch kolejnych pilnuje głównego wejścia –
zameldował. – Przy szlabanie trzeba wyjaśnić, po co się jedzie, pokazać dokumenty i wpisać się do księgi. Ale jak jest przy wejściu dla pieszych, nie wiem, za daleko. Chyba nie trzeba przepustek...
– Może zdobędziemy fartuchy i udamy, że jesteśmy lekarzami? – podsunął Igor. –
Poszukamy zakładu fryzjerskiego, mają chyba podobne kitle...
– Ty chyba dawno nie byłeś u fryzjera – skrzywił się wilkołak.
– No, będzie z osiemdziesiąt lat – przyznał spawacz. – A co, nie noszą już białych chałatów?
– Z takimi gębami i łapami ślusarzy mamy lekarzy udawać? – ofuknął go przyjaciel. –
Nikt w to nie uwierzy... A zwłaszcza nie dadzą się nabrać zawodowcy, w tym przypadku gliniarze pilnujący spokoju leczenia swoich kumpli. Trzeba jakoś inaczej...
Od strony północnej pomiędzy szpital a ogródki działkowe wcinała się pełna wybojów gruntówka. Marek, ryzykując zawieszenie, wjechał w nią i pomknął wzdłuż siatki. Zatrzymali się przy bocznej bramie szpitala. Podjazd zarośnięty był trawą, chyba używano jej sporadycznie.
Teraz spiskowcy widzieli kompleks z prawej strony.
– Jak znam życie, kostnica jest gdzieś z tyłu i z boku, widok nieboszczyków denerwuje żywych pacjentów – mruknął Greg. – Pewnie trzeba jej szukać w tym ostatnim budynku.
– Kostnica czy prosektorium? – zadumał się Igor.
– Pewnie jedno jest obok drugiego, po co wozić ciała wte i wewte – mruknął chłopak.
– Tam jest boczne wejście. – Marek nadal lustrował budynek przez lornetkę. – Też
pilnują go dwaj strażnicy. Ale kawałek dalej jest chyba kotłownia. Widzicie ten komin?
– Kotłownia albo krematorium, kto wie... Trzeba sprawdzić. Skoro tam jest boczne wejście, to gdzieś tu powinna być dziura w siatce, przez którą lekarze i pielęgniarki urywają się w godzinach pracy na zakupy – zauważył Igor. – Zawsze tak jest, to pewne jak...
– Jest! – Greg pierwszy wypatrzył otwór.
Marek wyjął pogniecione kartki z odpisem zaklęcia.
– Kurczę, trochę mam cykora – wyznał. – Ale mus to mus. Co mówił hrabia? Że będzie podmuch? To lepiej wysiądę z auta.
– Nie – pokręcił głową Igor. – Zostań w środku, tylko drzwiczki otworzę. Gdyby coś poszło nie tak, zatrzasnę, żeby stonka się nie rozproszyła, a ty próbuj się skoncentrować... Masz jakieś ostatnie życzenie?
– Jeśli zginę, dasz w mordę dyrektorowi naszej fabryki i powiesz mu, że jest idiotą.
– Załatwione.
– Skoro to takie niebezpieczne, może sam to załatwię? – bąknął Greg. – Pies zawsze się jakoś przemknie.
– To ogromny kompleks, nie będzie łatwo odszukać kostnicy – zaoponował Marek. – We dwóch szybciej znajdziemy. Trzeba się tylko rozdzielić... Kieruj się zapachem formaliny.
– Nie wiem, jak pachnie. – Chłopak rozłożył bezradnie ręce. – Ale za to dobrze pamiętam zapach Gosi.
– Obwąchiwałeś ją?! – zdumiał się ślusarz. – Po co?
– Nie mielcie ozorami po próżnicy, każda chwila się liczy – warknął Igor. – My wysiadamy, a ty machnij się w nietoperze.
Stanęli obok auta. Opodal, brzęcząc i chrzęszcząc, przejechał tramwaj. Marek odczytywał
z kartki długie i skomplikowane inkantacje. Dmuchnęło tak, że samochodem zatrzęsło. Igor na wszelki wypadek zatrzasnął drzwiczki, a dopiero potem zajrzał ostrożnie przez szybkę.
– O, w mordę – wykrztusił.
– Jakie milutkie i puszyste – rozczulił się Greg.
Siedzenia i podłogę pokrywała kilkuwarstwowa masa rudych zwierzątek.
– No tak, wiewiórka waży jakieś ćwierć kilo, to z Marka zgodnie z prawem zachowania masy wyszło ponad dwieście... – policzył szybko spawacz. – Gorzej z inteligencją, jeśli się rozproszą, będzie katastrofa...
Uchylił drzwi i zwierzaczki jak rudy dywan wysypały się z auta, a potem ławą pomknęły w stronę budynku szpitala.
– Na mnie też już pora. – Greg rozsunął suwak wszyty pod pachą kurtki i przenicował się w wilka.
Wilk i wiewiórki obiegły skrzydło dookoła. Drzwi były tu tylko jedne, ale gdy drapieżnik skoczył na klamkę, okazało się, że zamknięto je na głucho. Znaleźli za to zsyp do węgla nakryty przerdzewiałą klapą. Bestia złapała zębami za skobel i bez większego wysiłku uchyliła właz.
Rzeka wiewiórek wlała się do podziemia. Greg skoczył w ślad za nimi. Wylądowali na stosach koksu. W kącie drzemał wielki piec centralnego ogrzewania. W głąb szpitala prowadziły drzwi.
Te też były zamknięte, na szczęście na prymitywną zasuwkę. Wilk zamienił się w chłopaka i przesunął rygiel.
Korytarz, słabo oświetlony nielicznymi żarówkami, ciągnął się w dwie strony. Wiewiórki zatrzymały się na moment niezdecydowane, a potem pomknęły w lewo. Chłopak szybkim marszem ruszył w przeciwnym kierunku.
– Rozdzielenie się podwaja nasze szanse – mruknął.
Mijał jakieś pomieszczenia. Drzwi przeważnie nie były oznakowane, ale domyślał się, że
to jakieś magazyny. Nigdzie nie czuł zapachu dziewczyny. Minął kilka rozwidleń korytarzy.
Skręcał na chybił trafił. Tunele najwyraźniej przeprowadzono pod całym kompleksem szpitalnym, niczym monstrualne kretowisko.
Nieoczekiwanie gdzieś w półmroku rozległo się ponure człapanie. Kroki zbliżały się.
Chłopak przylepił do twarzy uśmiech. Zza rogu wyszła sprzątaczka. Kobieta była w nieokreślonym wieku, ubrała się w typowy fartuch w grochy. W jednej ręce niosła wiadro, a w drugiej wyleniałą szczotkę.
– Przepraszam panią najmocniej – odezwał się uprzejmie. – Jestem studentem...
Pobłądziłem w tych labiryntach, a mam być za pięć minut w prosektorium...
– A to pójdzie prosto, potem w lewo i jeszcze raz prosto, a potem za smrodem chemikaliów, takie białe drzwi, zresztą tabliczka wisi. Się pospieszy, bo profesor z resztą już pewnie kroją tę małą, co ją rano przywieźli.
– Dziękuję pani serdecznie.
– A wiewiórek po drodze nie widział? – zagadnęła.
– Wiewiórek?
– Podobno całe stado tu gania... Kazali przegonić. – Potrząsnęła groźnie kijem szczotki, a w jej głosie zabrzmiała nieskrywana duma, że to właśnie jej powierzono tak skomplikowane zadanie.
– Wiewiórek ostatnio nie widziałem – bąknął. – Zresztą co by tu robiły?
– Jakby przyuważył, niech da znać.
– Oczywiście, zamelduję gdzie trzeba – zapewnił solennie.
Kobieta poczłapała w półmrok, a on schował się za rogiem, zamienił w zwierzę i pognał
kłusem we wskazanym kierunku.
Niewielkie prosektorium urządzone było w przyziemiu na tyłach kompleksu. Siwowłosy profesor pchnął drzwi. Za nim wkroczyła dwójka studentów. Woń formaliny dźgnęła ich prosto w nozdrza. Dopiero po chwili poczuli, że pod zjadliwym zapachem odczynników chemicznych kryje się jeszcze coś paskudniejszego...
Na stalowym stole sekcyjnym czekało już ciało nakryte prześcieradłem.
– Oto nasz obiekt. – Uczony jednym ruchem ściągnął tkaninę. – Niezidentyfikowana dziewczyna, wzrost sto pięćdziesiąt osiem centymetrów, waga pięćdziesiąt dwa kilogramy, wiek pomiędzy szesnastym a osiemnastym rokiem życia. Przyczyna śmierci: potrącenie przez niezidentyfikowany samochód. Dziś rano się to stało.
– Niezidentyfikowana? – podchwycił student.
– Taaa... Miała przy sobie legitymację szkolną nieaktualną od ponad roku, w dodatku wystawioną na nazwisko Małgorzata Brona. Jak sprawdziła milicja, prawdziwa właścicielka legitymacji w ich ewidencji figuruje jako zmarła tragicznie ubiegłej wiosny. Tak więc dziewczyna nie żyje, sprawcy nie wykryto, a oficjalnie w ogóle jej nie ma. Możemy sobie kroić do woli. Nasza akademia potrzebuje dobrych preparatów anatomicznych do kolekcji dydaktycznej.
Читать дальше