– Nie nagrał!? – Uszy dygnitarza przybrały barwę malinową. – Na zmajstrowanie tej prowokacji towarzysz Pierwszy przeznaczył z osobistych zapasów trzysta rolek skrajnie deficytowego produktu. Skoro zawiodłeś, frajerze, to spod ziemi wygrzebiesz i zwrócisz do magazynu! A teraz won!
Zomowiec cichutko zamknął za sobą drzwi.
– Trzysta rolek!? – jęknął. – Jak?! Skąd?! To przecież niemożliwe...
A potem w przypływie ostatecznej rozpaczy wyjął służbową tetetkę i wypalił sobie w skroń.
Major Nefrytow dłuższą chwilę stał nad okaleczonym ciałem.
Agent Kot, milcząc, strzelał zenitem fotkę za fotką. Chaszcze za fabryką sprężyn na warszawskiej Pradze widziały niejedno, ale podobnie zmasakrowanych zwłok raczej tu nie znajdowano.
– Brakuje wątroby, części polędwicy i skalpu – mruknął ubek. – Oskórowanie głowy wskazuje na próbę dobrania się do mózgu. A to oznacza, że mamy do czynienia z...
– Z zombiakiem – uzupełnił jego towarzysz.
– Właśnie. Osobiście mnie to martwi, bo sądziłem, że od trzech lat nie mamy w mieście żywych trupów... Albo jakiś wstał z grobu, albo przybył z daleka. Tak czy inaczej, trzeba go wyśledzić i stuknąć.
– Ciężka sprawa – westchnął Kot. – Poprzednio udało nam się tylko dzięki temu, że posiadaliśmy wśród nich agenturę... Gdyby mieć choć jednego. One się wzajemnie wyczuwają.
– No, niestety, nie mamy – westchnął zwierzchnik. – Ale sami rozumiecie, że niezależnie od tego, jak ofiarnie pracowali, zlikwidować ich musieliśmy, bo po prostu musieliśmy. I teraz brakło...
– A gdyby tak użyć tuszonki? – podsunął Kot.
– Sam nie wiem – westchnął major. – Trochę to niehumanitarny sposób pozyskiwania nekroagentury. A masz jakiegoś kandydata?
– Mieszka obok mnie taki technik z Drucianki. Paskudny typ. Bez przerwy słucha zagranicznej muzyki i Wolnej Europy. I w windzie nasmarował karykaturę towarzysza Pierwszego.
– Wiesz, o której kończy pracę? No to do dzieła!
Technik Zenek Trak wracał do domu zły jak diabli.
– Cały tydzień do roboty na szóstą rano – burczał pod nosem. – Kiedy, u diabła, mam zrobić zakupy? O tej porze w sklepach atrakcyjny towar z porannej dostawy dawno wyprzedany.
Doczłapał do swoich drzwi i naraz zamarł, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Na wycieraczce stała konserwa.
– Jaja ktoś sobie robi?!
Podniósł ją nieufnie. Konserwa była ewidentnie prawdziwa.
Ruska, sądząc po napisach, a może tylko na eksport do ruskich? – zadumał się. Pewnie któremuś z sąsiadów przynieśli, tylko pomylili drzwi... Uśmiechnął się wrednie. Cóż...
wycieraczka moja, to mogę skonfiskować! Nie ma to jak puszeczka tuszonki na ciepło popita butelką piwka. Zenek zatarł ręce.
Zanurkował do mieszkania. Zamknął drzwi i zabrał się do roboty. Blacha na ruskiej konserwie była iście pancerna, ale wojskowy amerykański otwieracz dał jej radę. Technik wrzucił zawartość do rondelka, podgrzał. Masa rozpłynęła się na gęsty sos, tu i ówdzie naznaczony włóknami mięsa. Zapach, który rozszedł się wokoło, był raczej zniechęcający. Zenek nabrał trochę brei na widelec, podmuchał i skosztował.
– Świeżość druga albo i trzecia – ocenił. – Ale nie zgniło ani nie skwaśniało, znaczy trzeba tylko odrobinę octu, soli, pieprzu, no i popić muszę nie piwem, tylko czyściochą, tak na wszelki wypadek, dla dezynfekcji...
Wrzucił do garnuszka pół miski wczorajszej kaszy, by tłuszcz choć trochę się wchłonął.
Ukroił pajdę chleba, naszykował sztućce. Wytrząsnął herbaciane fusy ze szklanki i wlał do środka podłej wódy.
– Smacznego – zażartował do swego odbicia w lustrze.
Wbił widelec w masę zdobiącą talerz niczym grzyb ścianę.
– Nawet da się zjeść – ocenił, spałaszowawszy pół miski. – Ale zdezynfekować trzeba i tak... Zdrowie towarzysza Pierwszego, coby oślepł do końca. – Wychylił dwie setki jednym haustem.
Poczuł dziwny efekt, jakby napił się nie gorzały, ale wody sodowej. W jego żołądku coś zaczęło intensywnie buzować, banieczki gazu uciekały nosem.
– Cholerne ruskie wynalazki – mruknął. – Konserwant jakiś dodali czy co?
Spojrzał w lustro i z wrażenia opadła mu szczęka. Uciekający gaz tworzył zagadkowe zielonkawe opary wokół jego głowy. Technik poczuł się bardzo dziwnie. Osunął się na podłogę.
– Z gazowni, otwierać! – Ktoś załomotał w drzwi, a potem wywalił je kopniakiem.
Ale tego Zenek już nie zobaczył.
Powrót do przytomności był raczej mało przyjemny. Pod policzkiem czuł beton, wokoło wisiała wilgoć. Powietrze było stęchłe, jak w dawno niewietrzonej piwnicy. W dodatku coś śmierdziało.
– Co jest grane? – Zenek rozejrzał się półprzytomnie dookoła.
Sporą betonową celę oświetlała jedna marna żarówka. Pod ścianą na jednej z dwu zardzewiałych pryczy siedział jakiś dziadyga w kompletnie przemoczonym ubraniu. Jego włosy w tym oświetleniu wydawały się zielonkawe...
– Gdzie ja jestem? – wykrztusił technik.
– W loszku pod budynkiem Wydziału Z ubecji – wyjaśnił staruszek i splunął na podłogę.
– Z jak zabobon.
– Dziwne. Nigdy nie słyszałem o takim wydziale – wymamrotał więzień.
– To pewnie dlatego, że jest ściśle tajny.
– Jak jest ściśle tajny, to chyba nie powinienem o tym wiedzieć?
– Nie ma problemu, pewnie zaraz obaj dostaniemy po kulce. – Dziadyga wskazał na mur poznaczony dziurami po kulach i krwawymi rozbryzgami.
– Ale dlaczego się mnie czepili? – Technik potarł skronie. – Nie byłem w Solidarności nawet wtedy, gdy była legalna! Nie lubię wprawdzie komuny, ale przecież nikt nie lubi.
Nie wiedział, czy przyznać się do słuchania zagranicznej radiostacji. Wprawdzie starzec nie wyglądał na prowokatora, ale kto go tam wie...
– To Wydział Z – tłumaczył dziadek. – Oni likwidują zabobony. Zresztą co ja będę gadał, jak nas rozwalą, to już bez znaczenia. A jak zechcą przymusić do współpracy, to wszystko ci wytłumaczą. Tylko tak doradzę: nie stawiaj się, od razu śpiewaj jak kanarek i podpisz, co zechcą.
Mają nas w ręku i głupi bunt nic tu nie da!
– Jak to mają nas w ręku? Żeby się nas czepiać, powinni mieć zarzuty, dowody naszej winy, podejrzenia chociaż! Przed egzekucją powinien odbyć się proces, zapaść wyrok...
– Oficjalnie nie żyjesz. Mogą zrobić z tobą wszystko. A ze mną jest jeszcze gorzej...
– Ja... nie... żyję...?
Totalnie skołowany Zenek usiadł na trzeszczącej, zardzewiałej pryczy i pociągnął nosem.
– Co tu tak niewyobrażalnie śmierdzi? – zdziwił się.
– Jak to co? Ty! Jesteś przecież zombiakiem! – parsknął towarzysz niedoli. – I poleżałeś w tej piwnicy ze trzy dni. Chyba że jedzie mułem i rybami, to ja.
– A pana za co... – Zenek spojrzał na starego.
– Za kobyle caco. Się wierchuszka z MSW wybrała na piknik, głuszyli ryby dynamitem, to i mnie się przy okazji oberwało. Za blisko brzegu siedziałem.
Technik nawet nie zdążył się zdziwić, bo drzwi celi trzasnęły i do środka wmaszerowało ośmiu kafarów.
– Utopca do krematorium, a zombiaka na przesłuchanie – zakomenderował ktoś pozostający na korytarzu.
– Nie róbcie tego! – wydarł się dziadek, aż blacha na drzwiach zabrzęczała. – Ja się przydam! Mogę dla was topić zdrajców, zagranicznych szpiegów, niepewnych towarzyszy i niewygodnych świadków, mam trzysta lat doświadczenia... Dajcie mi szansę!
– Dajmy mu szansę – zezwolił łaskawie głos z korytarza. – Może rzeczywiście się przyda.
Читать дальше