Wrzask podziałał jak iskra padająca na beczkę z prochem. Zadyma szybko wymknęła się spod kontroli. Robotnicy, oddzieleni od przystanku autobusowego kordonem ZOMO, szybko zaczęli tracić nerwy. Już nie tylko prowokatorzy rzucali kamieniami.
– Ge-sta-po! Ge-sta-po! – darł się tłum.
Major obserwujący zajście z dachu nyski zaklął w duchu. Zapomniał, że ulica brukowana jest kocimi łbami.
– Za chwilę będą prawdziwe trupy! – mruknął pod nosem.
W zasadzie nie byłoby to głupie rozwiązanie, podwładnych miał licznych i nie musiał ich szczególnie oszczędzać, ale nie uśmiechało mu się wypełnianie protokołów i tracenie czasu na pogrzebach.
– Kontakt! – krzyknął przez megafon.
Zomowcy ruszyli do przodu. Mur tarcz ponownie zderzył się z tłumem. Zaświstały w powietrzu pały. Starcie trwało może piętnaście sekund, po czym mundurowi pospiesznie się wycofali, pozostawiając leżącego na ulicy trupa w mundurze. Tłum ścigający funkcjonariuszy nawet tego nie zauważył. Biegnący prawie wdeptali wampira w bruk.
– Atak! – wrzasnął major.
Dwie suki bryznęły wodą z armatek. W tłum poleciały granaty gazowe. Ludzie znowu odpowiedzieli gradem brukowców, ale cofnęli się. Z fabryki wybiegł jakiś majster.
– Przez zakład! – krzyknął. – Druga brama wolna!
Tłum wpadł na dziedziniec fabryki i biegnąc między budynkami, pospieszył do niestrzeżonej przez ZOMO bramy od strony ulicy Stalowej. Karetka na sygnale właśnie pojawiła się u wylotu Strzeleckiej. Major zeskoczył na dół. Czuł dziki, nadludzki triumf, jaki może dać tylko świadomość perfekcyjnego wykonania niezwykle trudnego zadania. Psiknął na dłoń odrobinę milicyjnego gazu i przesunął przed twarzą, by oczy zaczęły silnie łzawić.
– Gdzie poszkodowani?! – Lekarz, sądząc po minie, ewidentnie parszywy reakcjonista, przepychał się przez tłum mundurowych.
– Solidarnościowi ekstremiści zabili nam człowieka! Milicjanta na służbie, ojca trójki małych dzieci... – wyszlochał major.
Wiatr akurat zmienił kierunek, więc nie on jeden miał łzy w oczach. Lekarz i sanitariusz dobiegli na miejsce, pochylili się nad wampirem.
– Stratowany na śmierć... Brak pulsu, ale żebra całe! Podejmujemy próbę reanimacji!
Ale na pomoc było już najwyraźniej za późno.
– Brak akcji serca! – krzyczał pomocnik, osłuchując pierś ślusarza stetoskopem.
– Na nosze i do karetki, defibrylator!
Po chwili ciało wampira drgnęło raz i drugi, potraktowane impulsem elektrycznym.
– Brak pulsu, brak reakcji źrenic – meldował sanitariusz. – Już po nim...
– Stwierdzam zgon o godzinie... – Doktor popatrzył na zegarek.
Jego pomocnik założył na nieboszczyka plastikowy worek.
– Dowódca grupy prosi o pomoc medyczną, ma dwóch lub trzech poszkodowanych. –
W drzwiach karetki stanął milicjant.
– No, temu już nie pomożemy – mruknął lekarz. – Weź torbę i środki opatrunkowe –
zwrócił się do pomocnika.
Wybiegli z karetki. Marek przez chwilę szarpał się z plastikowym workiem, aż wreszcie zdołał się wydostać. Usiadł na noszach.
– O, ja pierniczę – westchnął. – Debilna przygoda... Dobra, trza się ulatniać, im szybciej, tym lepiej!
Otworzył drzwi i znalazł się oko w oko z kierowcą karetki, który stał oparty o fabryczny mur i palił papieroska.
– O! – zdziwił się kierowca.
– Już mi dużo lepiej – wyjaśnił Marek. – Nie ma najmniejszej potrzeby wieźć mnie do szpitala.
– Na pewno? Człowieku, jak cię nieśli, wyglądałeś na trupa!
– Dostałem trochę w głowę, trochę mnie skopali, normalka w tej robocie – zbagatelizował
fałszywy glina. – Jakbym się gorzej poczuł, to zajdę do lekarza – zapewnił.
– A, to nie zatrzymuję. – Kierowca zaciągnął się głębiej.
Marek wyskoczył na ulicę. Rozejrzał się. Tuż za sukami ulicą Szwedzką przetaczał się tłum. To robotnicy wyszli drugą bramą i teraz gnali na przystanek przy Świerczewskiego. Zaułki przy Stalowej wypluły też liczną rzeszę miejscowych żuli. Stali na chodnikach, palili, pociągali z flaszek i obserwowali, co robią zomowcy na ich terenie. Pchanie się tam w milicyjnym mundurze oznaczało pewne samobójstwo. Cała Strzelecka błękitniała od mundurów, gliniarze jakby symbolicznie deptali zdobytą pozycję wroga... Ślusarz widział lekarza i sanitariusza opatrujących kilku poszkodowanych zomoli. Ta droga też była odcięta.
– A gdyby tak... – Po drugiej stronie czerniała brama.
Z tego, co pamiętał, przechodnie podwórze wychodziło na ulicę Stalową.
– Kurde, ale wstyd! – mruknął, lustrując mundur, w który był ubrany. – Trzeba czym prędzej coś wykombinować i zmienić łachy na cywilne, bo jak w czymś takim pojawię się na dzielnicy, to mi kiziory wpierdolą, zanim dadzą dojść do słowa. A i potem całymi latami kwasy będą...
Rozejrzał się raz jeszcze. Choć kolesie żyjący wzdłuż Stalowej nie dorównywali zadziornością tym z Kawęczyńskiej, mimo wszystko nie była to dobra okolica dla samotnego człowieka o wyglądzie gliniarza.
– Stalową do zajezdni, wzdłuż płotu do wału kolejowego i wzdłuż niego dojdę do Bazyliki – rozplanował trasę.
Przebiegł ulicę i zanurkował w bramę. Wybiegł na podwórko i spostrzegł, że jego plan
wcale nie był taki dobry. W pierwszej chwili chciał się cofnąć, ale już było za późno. Na placyku stało kilka stołków. Na nich umieszczono miski z wodą. Prowokatorzy zmywali charakteryzację.
Inni ściągali robociarskie łachy i rzucali na stos, odbierali od mundurowych siatki ze swoimi ubraniami. Umyci i przebrani szli do nyski, gdzie wydawano im po dwie flaszki i dziesięć rolek papieru toaletowego.
Wampir w mig zorientował się w sytuacji. Podszedł do wolnej miednicy, przetarł pro forma twarz gąbką, a potem nonszalanckim krokiem podszedł do nyski.
– Wy...? – Wydający papier spojrzał na niego zaskoczony.
– Udawałem zabitego milicjanta...
– A, faktycznie... Należy się dziesięć rolek.
– A nie dałoby się piętnaście? – bąknął ślusarz. – W końcu, że się tak wyrażę, grałem tak jakby główną rolę w waszym przedstawieniu.
– Wszystkim dajemy po równo! – wydający podniósł głos, ale jednocześnie mrugnął
nieznacznie i odliczył trzy flaszki wódy, a zamiast dziesięciu dwanaście rolek papieru.
– Ślicznie dziękuję!
Marek nawlókł zdobycz na kawałek konopnego sznurka. Ściągnął z ulgą mundur i założył
na grzbiet niezbyt złachaną cywilną kurtkę. Po chwili przepasany naszyjnikiem rolek spokojnie wyszedł na Stalową. Zatoczył małe kółeczko i przez tory kolejowe wyszedł na koniec ulicy Radzymińskiej. Butelki za pazuchą pobrzękiwały miło, wódka chlupotała, papier pachniał
upojnie starą gazetą.
– Udany dzień – mruknął.
Wprawdzie wampiry nie piły alkoholu ani nie korzystały z kibla, ale sama świadomość zdobycia takiej ilości deficytowego towaru uskrzydlała.
– Co to ma być!? – ryknął rzecznik rządu i dodał szereg wulgaryzmów, którymi czynnie znieważył funkcjonariuszy milicji, ich mamusie i innych krewnych. – Miał być trup milicjanta!
Co to za przedstawienie?!
Major Wiecheć wtulił głowę w ramiona. Na filmie sanitariusze pochylili się i machali rękami, jakby próbowali kogoś reanimować. Niestety, pod ich dłońmi było tylko powietrze. Na kolejnym ujęciu udawali, że coś dźwigają, a potem wnieśli puste nosze do karetki.
– No przecież tu leżał – jęknął gliniarz, patrząc z niedowierzaniem w ekran. – Może po prostu się nie nagrał...
Читать дальше