– Eee...
– No cóż, w takim razie zapraszamy na komisariat, tam pan sobie wszystko przypomni ze szczegółami. I to, jak się pan z wujkiem umówił, i dlaczego nadal jeździ pan autem, i może nawet jaka była przyczyna zgonu wujaszka.
Kwadrans później Marek skuty kajdankami jechał już nyską na komendę. Ławka była twarda. Autem trzęsło na każdym wyboju. Linoleum cuchnęło. Kratki w oknach też nie nastrajały optymistycznie.
– Diabli nadali – pomyślał. – Leżę i kwiczę...
Sprawa z samochodem była kompletnie beznadziejna. Ślusarz wyuczył się jeździć autem jeszcze w czasie drugiej wojny światowej. Problem w tym, że już wówczas, będąc wampirem, nie mógł sobie zrobić zdjęcia, a co za tym idzie – nie miał jak wyrobić prawa jazdy. Doszedł
więc do logicznego wniosku, że przecież może jeździć bez. Przez cztery dekady, o ile oczywiście miał jakieś cztery kółka, jeździł i nic się nie działo. Udawało mu się jakoś unikać kontroli. Aż do teraz. Z maluszkiem był podobny problem. Marek zebrał pieniądze, ale nie mógł zrobić przedpłat. Za parę groszy ekstra wręczonych pod stołem wóz kupił na siebie jeden jego ciepły znajomek i także na siebie zarejestrował.
Nim Marek zdołał obmyślić jakiś błyskotliwy plan zrobienia gliniarzy w konia, dojechali na miejsce. Nyska wjechała na dziedziniec podwórza przy Cyryla i Metodego. Marka poprowadzili tylnym wejściem, po betonowych schodkach na piętro. Po drodze przez otwarte drzwi zobaczył salę odpraw. Czterej milicjanci rozłożyli na szerokich stołach ekwipunek ZOMO.
Wzmacniane stalą buciory, tarcze z grubego plastiku, pały, hełmy z przyłbicami. Sprawdzali rutynowo wiązania tarcz, rzemienie pałek, zasłony kasków. Jeden przewlekał nowe sznurówki w kilku parach trepów.
Ulala... – pomyślał wampir na ten widok. Po południu szykuje się na mieście jakaś grubsza zadyma...
Konwojenci wepchnęli go do pokoju przesłuchań. Za biurkiem siedział młody glinowinka w stopniu szeregowca.
– Proszę siadać – wskazał zydel – i zeznawać! Najpierw imię i nazwisko.
– Olgierd Kowalski – zełgał wampir.
– Adres?
– Łochowska jeden przez dwadzieścia dziewięć – kolejne kłamstwo spłynęło gładko z ust.
W sąsiednim pokoju chyba kogoś bili, bo dobiegał stamtąd łomot i jakieś skowyty.
Niewykluczone też, że dźwięki nagrano wcześniej i teraz puszczano z magnetofonu, by zmiękczyć zatrzymanych.
– Proszę własnymi słowami opisać przebieg zdarzenia.
– Jadę sobie spokojnie ulicą, nie łamię żadnych przepisów, a tu naraz bez żadnego uzasadnionego powodu zostaję zatrzymany...
– Proszę nie opowiadać bajek – zdenerwował się gliniarczyk, patrząc w notatkę służbową kolegów, którzy dokonali zatrzymania. – Przecież złamał pan przepisy, nie mając przy sobie prawa jazdy ani dowodu osobistego.
– Co do prawa jazdy zgoda, ale nie ma obowiązku noszenia dowodu osobistego!
– Obowiązku noszenia nie ma, ale jest obowiązek okazywania go w razie kontroli. Nie potrafiliście go okazać, a to oznacza kłopoty.
W tym momencie do pomieszczenia wszedł jakiś wyższy rangą gliniarz.
– Chodźcie no, szeregowy, pomożecie pięć minutek, rękę pokancerowałem na tej cinkciarskiej mordzie...
Pokazał pokrwawioną dłoń.
– Siedźcie, zaraz wracam – rzucił do Marka milicjant i wybiegł, zatrzaskując drzwi.
Wampir poderwał się i doskoczył do okna. Niestety, było zakratowane. Nie tędy droga.
Drzwi od środka nie miały klamki.
Wyjście jest w sumie jedno, pomyślał. Trzeba udać trupa... Dla gliniarzy nieboszczyk na posterunku to grubszy problem. Wyniosą mnie cichcem, rzucą gdzieś w krzakach, albo i zakopią.
No to się wykopię. Nie pierwszy raz, nie ostatni. A samochód może jakoś się potem odzyska...
Ułożył się wygodnie na lastriko, zamknął oczy i przestał oddychać. Glinowinka wrócił po chwili. Oczywiście najpierw powrzeszczał, potem kopnął aresztanta raz i drugi, wreszcie widząc,
że ten nie reaguje, zmierzył mu puls. Potem miotał się po gabinecie przesłuchań jak dziki zwierz w klatce, aż na koniec pobiegł po zwierzchnika.
– Nie żyje!? – Dowódca rozpłynął się w uśmiechu. – To wspaniale! Właśnie tego było mi dziś trzeba!
– Nawet nie zdążyłem mu pałą przywalić – tłumaczył się przesłuchujący. – Może się milicji wystraszył i zawał miał albo coś! Ale nie możemy go pokroić, bo jak nie ma dokumentów, to nie da się wystawić aktu zgonu. A bez aktu zgonu nie wolno zrobić sekcji...
– Daj spokój, ten nieboszczyk to prawdziwy dar od losu. Jak na zamówienie! Mamy trupa... bez dokumentów. Czyli oficjalnie tak, jakby go wcale nie było... Przyda się do popołudniowej prowokacji!
– Myśli pan? – Szeregowy miał niepewną minę.
– Jestem absolutnie pewien! Przebrać go w mundur, na nosze i do sali odpraw!
Po chwili Marek, wystrojony jak stróż w Boże Ciało, wylądował na noszach piętro niżej.
Czekało tu już około pięćdziesięciu funkcjonariuszy.
– Dobra. – Major poklepał się pałką po wnętrzu dłoni. – Omówimy szczegóły dzisiejszej akcji. Zadymę robimy na ulicy Strzeleckiej, odcinek na wschód od ulicy Szwedzkiej. –
Końcówką pałki wodził po tablicy, na której narysowany był plan sytuacyjny. – Jest tam boczne wyjście z zakładów „Pollena”. A na końcu brama zajezdni autobusowej. O piętnastej kończy się zmiana. Udający roboli prowokatorzy atakują ulicą. Biegną ławą, uzbrojeni w pały i gazrurki.
Członkowie ZOMO bronią się tutaj. Film z zajścia będzie na wszelki wypadek bez dźwięku.
Kontakt z demonstrantami przy użyciu tarcz. Unikajcie pałowania, żeby nie trafić kogoś z prowokatorów. Wycofujecie się, porzucając trupa. Pięćdziesiąt metrów w tył, dochodzicie w to miejsce. Udajecie, że spostrzegliście leżącego kolegę, dwie suki biorą tłum armatkami wodnymi, atakujecie do przodu ławą, otaczacie trupa, ściągacie karetkę.
– W karetce będą nasi ludzie? – zapytał ktoś.
– Nie, zupełnie przypadkowa załoga, obiektywni, niezależni, niepowiązani... To wspaniale uprawdopodobni całą akcję w oczach Zachodu. Zwijamy się, film musi trafić na biurko rzecznika rządu jak najszybciej.
– Nie trzeba tego trupa zmasakrować trochę? – Jeden z zomowców krytycznie spojrzał na Marka. – Za świeży jest.
– Wytarzamy w błocie i będzie dobrze. A teraz do wozów! Tworzymy dziś historię!
– O, w mordę, znowu?! – jęknął ktoś, ale major, choć odwrócił się naprawdę szybko, nie zdołał spostrzec kto.
Szpaler zomowców zajął stanowisko u wylotu uliczki. Prowokatorzy już krążyli.
Dochodziła piętnasta i w bramie pojawili się wychodzący z fabryki robotnicy. Jednocześnie brama na końcu zaułka wypluła pierwszą grupę kierowców autobusów. Zomowcy na ich widok zaczęli wesoło łomotać pałami w tarcze.
– To się porobiło. – Marek spod przymkniętych powiek obserwował rozwój sytuacji.
Ludzie na widok tak jawnej demonstracji siły stanęli niezdecydowani. Prowokatorzy wmieszali się w tłum i zręcznie przepchali na czoło. Rozpięli kurtki, odsłaniając koszulki z krwistoczerwonym napisem „Solidarność”. Nad tłumem wyrosły transparenty.
Nadleciał pierwszy kamień, potem drugi. Milicjanci odpowiedzieli świecami dymnymi.
Prowokatorzy ruszyli do przodu. Tłum jak zahipnotyzowany podążył za nimi. Zomowcy poszli naprzeciw demonstracji. Pierwsze starcie było niezbyt mocne. Obie strony zderzyły się i cofnęły.
– Milicyjne świnie biją naszych!!! – wydarł się jakiś prowokator.
Читать дальше