– Gosia też jest hrabianką. – Xawery miał minę, jakby chciał się wykręcić. – Ale może faktycznie za młoda i wiekiem, i wyglądem... Znaczy się robimy tradycyjnie? Najpierw łomot, potem malownicze poniżenie, potem pogonienie kota...
– No tak...
– I tym razem żadnych interesików na boku? – Wbił w ślusarza ironiczne spojrzenie.
– Proszę mnie nie pouczać! Wystarczająco często interesy z nimi wychodziły mi bokiem!
– Ty się nie zarzekaj. Za każdym razem tak gadasz, a jak przyjdzie co do czego, głupiejesz na widok kilku dolarów.
– To tym razem będzie inaczej!
– Myślę, że na początek niegłupio by było skombinować litr wody święconej... Tylko nie wiem, jak to zrobimy. Najlepiej ukraść trochę w kościele, w końcu i tak jesteśmy potępieni, ale
mimo wszystko jakoś tak nieładnie i niekulturalnie. No i nie da się wejść do środka, bo to poświęcona ziemia.
– Moja babcia ma całą butelkę! – zapaliła się Gosia. – Wspominała kiedyś.
– Obrobić własną babcię to dopiero brak elementarnej kindersztuby – westchnął Prut z naganą.
– Ty nie bądź taki bardziej święty od papieża, bo ci przypomnę, co w takiej jednej książce czytałem o twoich wyczynach. Mam na myśli pewien sejm w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym... – warknął ślusarz. – I takie świstki, dziś bezcenne dokumenty historyczne, które podpisałeś w towarzystwie różnych palantów.
Hrabia, gdyby nie był wampirem, pewnie by się zaczerwienił.
– Tak więc rodzina rzecz święta, zatem w żadnym razie proszę nie zabierać szanownej babci całego zapasu – zwrócił się do dziewczyny.
Radek Brona powoli dochodził do siebie. Leżał na czymś twardym i zimnym. Zapewne była to kościelna posadzka. Od drzwi lekko ciągnęło chłodem. Zamrugał powiekami.
– Komuszek ani chybi... – usłyszał nad sobą zrzędliwy głos jakiegoś staruszka.
– Po czym pan poznaje, profesorze?
– Czapki nie ściągnął po wejściu do świątyni, a na żydka nie wygląda. Wlazł, gapił się, co robimy, kapuś zakichany, a jak łysnąłem fleszem, czegoś zemdlał...
– Strachliwy. Czego to ubeckie nasienie tak się nas boi!?
– Nawet pan nie wie, panie kolego, jakie głupoty na szkoleniach ideologicznych tłuką im do łbów na temat Kościoła. Dobra, za drzwi z nim i kontynuujmy robienie dokumentacji.
Młodszy pomocnik sędziwego uczonego złapał konfidenta za kołnierz i bezceremonialnie wywlókł na dziedziniec. Radek potrząsnął kilka razy głową. Pomacał butelkę. Była cała. Nawet lejka i chochelki nie zgubił.
– To tylko flesz był? Ależ mnie nastraszyli reakcjoniści... Ja chromolę, dość tego –
burknął. – Czynnika „Św” się majorowi zachciało, to niech sobie sam zdobywa!
Zagryzł wargi. Z drugiej strony... Postawić się majorowi w tak ważnej sprawie? I nagle doznał oświecenia, zupełnie jakby kolejny flesz rozbłysnął mu prosto w mózgu.
– A po co samemu ręce brudzić, skoro można posłużyć się fachowcami!
Godzinę później wysiadł z trzynastki przed bramą bazaru Różyckiego. U celu poczuł się odrobinę głupio. Przeszedł się po chodniku w prawo, potem w lewo.
Ten cholerny bazar to enklawa zwyrodniałego kapitalizmu, próbował przekonać sam siebie. Wszyscy ci sprzedawcy to kopani reakcjoniści. Z całą pewnością trzymają z klerem, a co za tym idzie – na pewno mają na składzie to, czego potrzebuję...
Odrobinę uspokojony wkroczył na terytorium wroga.
– Co potrzeba? – Dyżurny kombinator pojawił się jak diablik z pudełka. – Może bombę demograficzną?
Coś trzasnęło cicho i w dłoni bandziorka mignęło ostrze sprężynowca.
– Nie no, co pan – bąknął student. – Wody święconej szukam.
– Że niby czego!? – Cwaniaków z Różyca trudno było czymkolwiek zaskoczyć, ale Radkowi się udało.
– Nie ma? – zmartwił się konfident.
– Na naszym bazarze jest wszystko – uspokoił go kizior. – Ale to nietypowy towar, więc będzie kosztowało... A dla kapusiów jest jeszcze dodatkowa specjalna taksa. Ile trzeba tej wody?
– Litr. – Student wyciągnął butelkę po ptysiu zza pazuchy.
– Tysiąc złotych.
O, żeby cię pokręciło, zaklął w duchu Radek, ale wysupłał z kieszeni błękitny banknot z Kopernikiem.
– Się tu chwilę zaczeka. Zaraz wracam z towarem.
Kombinator zabrał banknot i flaszkę i znikł między budami. Student zdążył obejrzeć najbliższe stoiska. Nie było na nich nic szczególnie ciekawego. Bawełniane skarpety z doszytym krokodylkiem, tureckie jeansowe kurtki i spodnie, modnie sprane do białego. Do tego sportowe obuwie ze znaczkiem skaczącej pumy na cholewkach i dumnym napisem „Adidas”.
– Zaopatrzenie jak w niezłym Pewexie odzieżowym – mruknął pod nosem Radek.
„Dyżurny” wrócił może po kwadransie.
– Proszę. – Wręczył konfidentowi butelkę wypełnioną do dwóch trzecich objętości. – To wszystko, co udało się zebrać. Ale mówiłem, nietypowy towar.
Radek miał na końcu języka, że powinien w takim razie dostać trzysta złotych reszty, ale widok gęby oprycha i gorylich łap poznaczonych sznytami jakoś dziwnie zniechęcił go do targów. Podziękował i z ulgą wyszedł na Targową.
Gdy szedł już do przejścia podziemnego, gdzieś zza bramy bazaru dobiegło echo dziwnego dźwięku. Zniekształcony po przejściu przez drewniane konstrukcje bud i budek, zaplątany w jeansowe kurtki brzmiał jak ryczenie sporego tłumu kłapouchów. Spłoszone gołębie uniosły się stadem w ciemniejące praskie niebo.
– Faktycznie mają tam wszystko, nawet żywe osły – konfident nie mógł wyjść ze zdziwienia.
Do domu dowlókł się w porze kolacji. Luna powitała go leniwym szczeknięciem. Matka nakrywała już do stołu. Ojciec też zdążył wrócić z roboty. Obiad parował na stole. Radek wpuścił
butelkę w cholewkę kalosza, by w stosownej chwili przeszmuglować ją do swojego pokoju, i zasiadł z rodzicami przy stole. Babcia Adelajda oczywiście nie zaszczyciła ich swoją obecnością. Siedziała w swoim pokoju i słuchała Wolnej Europy.
– Tato – zaczął Radek z wahaniem – musimy pogadać.
– No to pytaj.
– Tak się czasem zastanawiam, dlaczego w każdy piątek jemy kotlety schabowe?
– Taki partyjny zwyczaj, tradycja znaczy się. Przedwojenna jeszcze. Kościółkowi tego dnia poszczą, czyli programowo nie jedzą mięsa. No to my przywracamy równowagę ideologiczną w przyrodzie. Przekora taka – wyjaśnił ojciec.
– No ale po co robić Bogu na złość, skoro Go i tak nie ma?
– Na wszelki wypadek – odezwała się matka. – Bo gdyby się okazało, że jednak istnieje, to pokazujemy, że się Go wcale nie boimy.
– Gdyby się okazało... – przeraził się student. – Jeśli On jest, to za taką głupią „przekorę”
zrobi z nas mokrą plamę!
– Ale się nie okaże – uspokoiła go matka. – Sam pomyśl: mamy masę aparatury astronomicznej, teleskopy, radioteleskopy, satelity. I co? Ani razu nie zaobserwowano aniołów, nieba, Boga. Mamy detektory wszelkiego rodzaju i nigdy nie wykryto żadnych oddziaływań mogących wskazywać na istnienie mocy nadprzyrodzonych!
Major mówił jakby inaczej, pomyślał chłopak. Że czynnik „Św” jednak jakoś działa, choć aparatura tego nie rejestruje...
– Wszystko, co nas otacza, opiera się na nienaruszalnych prawach chemii, fizyki i psychologii! – dodał ojciec.
– A nasza Gosia wedle jakich praw przyrody egzystuje? – Z pokoju dobiegł złośliwy
chichot babci Adelajdy.
Staruszka mimo osiemdziesiątki na karku miała iście koci słuch. Matka zdjęła z nogi kapeć i ze złością cisnęła w drzwi.
Читать дальше