Major spojrzał na niego zaskoczony.
– Wy, Brona, naprawdę macie łeb na karku. Tylko nie wiem, czy da się go przekabacić.
Naszych się nie udało, choć jeszcze przedwojenna „Dwójka” nad tym pracowała. A my będziemy mieli trudniej, bo otrzepywanie może go nastawić wrogo do naszego reżimu.
– A dlaczego nasze wampiry miałyby z nim współpracować? I jak je o to wypytać? –
Student wcale nie pałał chęcią ponownego spotkania z siostrą.
– Bo po pierwsze przyjeżdża do nich, po drugie potwierdza to cenzura ich korespondencji, po trzecie zaś solidarność gatunkowa. Martwiaki różnych grup trzymają się razem. Tak czy inaczej, mamy trzy dni, żeby zgotować mu odpowiednio gorące przywitanie! –
warknął major. – A na początek wybierzecie się do kościoła i zaiwanicie dla wydziału litr wody święconej.
Zaczął grzebać w paczce w poszukiwaniu kolejnego papierosa.
– Czego?!
– Wody święconej. To taka substancja używana przez kościółkowych do różnych rytuałów. Jak kogoś chrzczą albo coś święcą...
– Jak do poświęcania, to chyba powinna być woda poświęcająca, a nie święcona? –
Radek poskrobał się po głowie.
– Zwał jak zwał. Nie wymagajcie od reakcjonistów precyzyjnej znajomości języka urzędowego. Wracając zaś do meritumu, ta woda wprawdzie składem chemicznym nie różni się od wody kranowej, ale wampiry, jako istoty wyjątkowo zabobonne, odczuwają przed nią wielki respekt.
– A nie można by użyć zwykłej kranówki? – zdziwił się Radek. – Skoro są identyczne...
– Widzicie, Brona – westchnął major – to, co wam teraz powiem... Hmmm... W zasadzie to tajemnica wydziału, ale skoro jesteście moim agentem... Słyszeliście o radiestezji?
– Tak. Nawet na daczy chłop z różdżką pokazał nam, gdzie studnię kopać.
– Teoretycznie taka różdżka to kawał kija albo drutu. Tak na logikę nie powinna działać.
Ale działa. Co więcej, fachowiec radiesteta umie nią znaleźć wodę, a geolog bez zrobienia odwiertu tego nie potrafi. Zatem musicie zdać sobie sprawę, że uczeni zajmujący się oficjalną nauką akademicką nie wiedzą wszystkiego... Promieniowania cieków wodnych nie da się wykryć aparaturą naukową, ale fachowcowi wystarczy rozwidlona gałązka, żeby dokonać ich detekcji.
Nadążacie?
– Tak...
– W przypadku wody święconej zachodzi proces dość podobny. Z naukowego punktu widzenia nie różni się od zwykłej. Jednak w jej bezpośrednim działaniu, zwłaszcza gdy podejmiemy to działanie wobec bytów bionekrotycznych, dostrzegamy pewne konkretne efekty.
Zatem pomiędzy wodą kranową a wodą święconą istnieją subtelne różnice. Podejrzewamy, że
święcona zawiera pewien nieznany nauce czynnik, nazwany przez nas roboczo „Św”. I ten czynnik wydziela jakiś rodzaj promieniowania, którego wprawdzie nie jesteśmy w stanie wykryć obecnie używaną aparaturą, ale który oddziałuje na organizmy żywe... A zwłaszcza na nieżywe!
– Coś jak promieniowanie pierwiastków radioaktywnych – domyślił się student. – Też istniało, nawet szkodziło, ale ludzie nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia, dopóki nie powstała aparatura naukowa, która je wykrywała?
– Dokładnie tak – pochwalił ubek. – W istnieniu czynnika „Św” nie ma, rzecz jasna, nic nadprzyrodzonego. Po prostu, jak się słusznie domyślacie, nie mamy jeszcze aparatury pomiarowej umożliwiającej jego wykrycie i analizę.
– Uf... – Konfident już się bał, że jego twardy materialistyczny światopogląd ulegnie zaburzeniu.
– Odmaszerować i wykonać!
Trzasnęła zapałka i major skrył się w kolejnej chmurze cuchnącego podłym tytoniem dymu.
Na Kawęczyńskiej królował niepodzielnie zimny grudniowy wiatr. Gosia, popatrując jednym okiem w niemiecki katalog bielizny erotycznej, dziergała sobie szydełkiem gorset. Marek czytał. Skrzypnęły drzwi wejściowe. To Igor skończył robotę. Wszedł do przedpokoju, otrzepał
kurtkę ze śniegu, zzuł ciężkie robociarskie trepy.
– Bezczelność! – parskał poirytowany. – Podła bezczelność!
Gosia zaniepokojona oderwała wzrok od robótki.
Pewnie go jakaś przykrość spotkała w pracy, pomyślała.
Spawacz wszedł do pokoju. Ze złością miął w dłoni jakąś widokówkę.
– Co się stało? – Marek oderwał się od zachodnioniemieckiego katalogu maszyn do obróbki skrawaniem.
– Wyobraź sobie, napisał do nas ten żałosny dupek Eduard Coollen. Wysyła do Polski jednego swojego przydupasa i prosi, żebyśmy się nim zaopiekowali.
– Wspominaliście coś o tym Eduardzie. – Gosia zmarszczyła brwi. – Że nie ssie ludzi, tylko...
– Tyko wysysa niewinne zwierzaczki i nazywa to wegetarianizmem – parsknął Igor. –
Ohydny kłusownik. On i ta jego popaprana rodzinka... Renegaci. Brudna plama na wampirzym honorze!
– To im tak na sucho uchodzi? W USA nie ma straży leśnej albo strażników łowieckich?
– zdziwiła się, wracając do dziergania.
– Jedyna siła, która trochę ogranicza zapędy tych popaprańców, to Indianie. Coollenowie, zdaje się, wyssali im kiedyś kilka bizonów, była mała wojenka, dostali bęcki i od tamtej pory zawarto pakt o nieagresji. To znaczy wampirowatym nie wolno wchodzić do rezerwatów. Tyle że rezerwaty to zaledwie kilka procent powierzchni USA i Kanady... – wyjaśnił ślusarz. –
W pozostałych lasach te pseudowampiry trzebią zwierzynę, aż krew bryzga... A jeszcze się hifa boją, więc zamiast pić wspólnie, po kilku z jednej sarny, każdy łapie sobie własną.
– To jakiś kompletny obłęd – mruknęła. – Sarna duża nie jest. Ile będzie w niej krwi?
– Mało i z kalorycznością kiepsko. Dlatego te amerykańskie pijawy wysysają nie jak my, kulturalnie, po kilka łyków, tylko żłopią ile wlezie. Wyssana, jak nie padnie od razu, to przeważnie choruje i zdycha – uzupełnił ponuro Igor.
– A gdyby tak coś większego? Nie mogą podpijać krwi ze zwierząt hodowlanych? –
zainteresowała się Gosia.
– Słyszałem, że Coollenowie próbowali kiedyś dobierać się do krów wypasanych w Brokeback Mountain – powiedział Igor. – Ale wpadli w zasadzkę farmerów. Nie wiem, co im zrobili kowboje, ale od tamtej pory Eduard ma jakiś uraz psychiczny czy coś. W góry nie jeździ, bydełka się nie czepia, wysysa tylko sarenki.
– A gdyby tak zaczepili się w rzeźni rytualnej? – rozważała, a szydełko tylko śmigało jej w palcach. – Byłoby chyba przyjemne z pożytecznym.
– Nie da rady. Żydzi jakoś cholernie nie lubią takich jak my – westchnął Marek. – Może z racji odżywiania się krwią jesteśmy postrzegani jako wyjątkowo niekoszerni?
– Czyli krówki, kózki i owieczki odpadają, zatem powinniśmy zakręcić się przy zoo i pokombinować, żeby zapewnić gościowi to, do czego przywykł... – zaczęła niepewnie Gosia. –
I to chyba od razu kilka sztuk? Długo tu zostanie?
– Żadnych saren nie będzie u nas wysysał – warknął Marek. – Ani w zoo, ani w Kampinoskim Parku Narodowym! Po moim trupie, to jest, chciałem powiedzieć... – zaplątał
się.
– Nie pozwolimy! – przyszedł mu w sukurs przyjaciel. – My, prawdziwe wampiry, kochamy zwierzątka! Ja nawet kiedyś odpowiednią gazetę prenumerowałem... – Sięgnął na etażerkę i wydobył sczytany egzemplarz czasopisma „Chrońmy Przyrodę Ojczystą” z lat pięćdziesiątych.
Widniejący na czarno-białej okładce hipopotam miał minę, jakby w pełni podzielał jego oburzenie.
– Nie ma dla takich jak on miejsca w naszej dzielnicy! – Ślusarz walnął dłonią w stół.
Читать дальше