– Czyli co robimy? – zaciekawiła się dziewczyna. – Tylko nie będziemy z nim gadać, czy może od razu osikowym kołkiem?
– E, kołkiem to trochę za ostro – stropił się Marek. – Po prostu przegonimy ohydnego kłusownika. Jak będzie trzeba, buziuchnę mu skujemy. Niech wraca do domu trzebić amerykańską zwierzynę, a nasz kraj zostawi w spokoju!
– Tak sobie myślę... – zadumała się Gosia, sprawdzając, czy nie pomyliła gdzieś ściegu. –
A może zamiast pogonić mu kota, lepiej go zresocjalizować? Przekonać, że ten pseudowegetarianizm to bzdura, a wysysanie ludzi jest bardziej kaloryczne, estetyczne, etyczne i ekologiczne?
– Masz głowę na karku. Tak czy inaczej, mamy trzy dni, żeby zgotować mu odpowiednio gorące przywitanie! – warknął ślusarz. – Trzeba też zawiadomić hrabiego. W końcu to on jest naszym wodzem... – Skrzywił się, jakby nieco ironicznie. – Kto idzie ze mną?
Wiatr na zewnątrz zawył triumfalnie.
– Ja muszę pozmywać – zełgał Igor.
– To ja rozprostuję kości. – Dziewczyna zwinęła robótkę.
Radek podkradał się do kościoła z duszą na ramieniu. Potężna budowla wznosząca się niedaleko placu Komuny Paryskiej górowała nad zabudową tej części Żoliborza.
– Zagadkowy czynnik „Św”. – Chłopak przypomniał sobie słowa majora i wzdrygnął się.
– A jeśli to uszkadza mózg? Nie bez przyczyny babcia gada jak nawiedzona...
Brama prowadząca na dziedziniec przed świątynią była podejrzanie szeroko otwarta.
Chłopak wsunął dłoń za pazuchę, namacał po raz setny zestaw pobraniowy: butelkę po napoju
„Ptyś”, lejek i podebraną matce łyżkę wazową.
Diabli nadali, pomyślał. Po akcji chochelkę trzeba wywalić, nie wiadomo, co to jest ten czynnik. Jak minerały, to może wleźć w pory metalu i truć. A jeśli, dajmy na to, wirusy albo bakterie? Zresztą po kontakcie z wodą święconą chochelka i lejek będą poświęcone, nie wypada w partyjnym domu tego używać!
Podszedł do drzwi świątyni. Na progu poczuł gwałtowny przypływ paniki. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się odwiedzać takiego miejsca. Tylko w podstawówce na wycieczce był w dwu czy trzech zabytkowych katedrach, ale nie bardzo już pamiętał, jak to jest w środku urządzone...
Miał jeszcze nadzieję, że kościół okaże się zamknięty na głucho, ale gdy nacisnął klamkę, miękko ustąpiła, a skrzydła drzwi gościnnie się uchyliły.
– No to w imię Marksa, Engelsa i Lenina – żartem spróbował dodać sobie odwagi i ostrożnie przestąpił próg.
Spodziewał się czegoś spektakularnego, ale nic się nie wydarzyło. Nie poraził go prąd, nie stanął w płomieniach. Rozejrzał się ostrożnie, ale inkwizytorów też na szczęście nie zobaczył.
Wewnątrz kościoła pachniało kadzidłem, a także trochę świeżo umytą podłogą. Radek odetchnął
z ulgą.
Dobra. Pierwsza linia umocnień zdobyta. Teraz zaiwanić co trzeba i chodu, bo mnie tu ciemnota gotowa na stosie spalić. Swoją drogą, ciekawe, skąd kościółkowi biorą tę wodę święconą, zadumał się. Gdzie mam niby szukać? Kran jakiś zrobili przy ołtarzu czy jak?
We wnętrzu panował lekki półmrok. W pochmurny dzień przez okna przedostawało się niewiele światła. Teraz dopiero spostrzegł, że nie jest sam. W głównej nawie kręcili się dwaj ludzie. Na szczęście nie wyglądali groźnie. Jeden rozstawiał statywy, a drugi, starszy, z siwą brodą, notował coś w szkicowniku. Konfident w pierwszej chwili chciał podejść i zapytać o wodę, ale zaraz zganił się za głupotę.
Kran z wodą święconą. Albo cebrzyk czy coś, rozważał, lustrując wnętrze. To zapewne musi być pod ręką w czasie ich szamańskich obrzędów. Tylko jak nabiorę, kiedy ci dwaj się tu kręcą?
Naraz koło wejścia wypatrzył kropielnicę. Była pełna. Zrobił krok w tamtą stronę.
– To chyba to – mruknął. – Ciekawe, swoją drogą, po co to tu wystawili...
Przypomniał sobie mętnie, jak w dzieciństwie babcia Adelajda czytała mu jakąś historię z Biblii... Był tam koleś przybyły z Rzymu i on sobie publicznie umył ręce... Radek nie mógł
sobie wprawdzie przypomnieć, po co to zrobił, ale kontekst kulturowy wydał mu się oczywisty.
– To na pamiątkę Piłata znaczy się? Myją w tym dłonie przed wejściem do środka czy jak? Hmm... muzułmanie ściągają buty... To pewnie i u naszych coś podobnego się stosuje.
Ostrożnie dotknął brzegu kamiennej misy opuszkami palców i w tym momencie jego oczy poraziła nieziemska jasność.
– O, w mordę. Bóg jednak istnieje – przeraził się i runął nieprzytomny na posadzkę.
Hrabia spoczywał w najstarszej części Powązek. Ślusarz dobrze znał drogę, lecz alejki były tu wąskie i niekiedy nawet kręte, sporo czasu zajęło przedarcie się na miejsce. W dodatku zaczął prószyć śnieg.
– To ten grobowiec. – Marek wskazał ręką okazałą budowlę.
Prutowie wystawili sobie niezłą kaplicę. Obecnie, po upływie niemal dwustu lat, nadgryzł
ją nieco ząb czasu. Porośnięty mchem piaskowiec osypywał się tu i ówdzie, żeliwne elementy pokrył rudy nagar korozji, ale i tak robiła wrażenie.
– Szykowny – pochwaliła Gosia. – Ale i mój niewiele gorszy. To znaczy mojego
pradziadka...
Wampir wydobył z torby narzędzia. Dłuższą chwilę majstrował przy zardzewiałym zamku. Wreszcie drzwiczki prowadzące do wnętrza tumby stanęły otworem. Gosia spodziewała się upiornego zgrzytu nigdy nieoliwionych zawiasów, ale uchyliły się gładko. Wewnątrz było ciasno i panował półmrok. Światło wpadało jedynie przez dwa zakratowane okienka. Ślusarz pochylił się, złapał kółko wpuszczone w podłogę i bez większego wysiłku uniósł cienką kamienną płytę. Zapalił latarkę.
– Uważaj, bo tu stromo – ostrzegł dziewczynę.
Zeszli na dół, do sporej krypty. Stały tu trzy żeliwne trumny, z wierzchu kompletnie zardzewiałe. Obok znajdowała się jeszcze jedna – drewniana. Przy trumnie, na wycieraczce, stały sobie trzy pary znoszonych relaksów, a na haku wbitym w ścianę wisiał szaroburaczkowy jedwabny płaszcz w malutkie czarne serduszka. Dziewczyna od razu domyśliła się, kto śpi w środku.
Pod ścianą wypatrzyła jeszcze dwa kościotrupy w gumofilcach i resztkach kufajek.
– Co to za jedni? – zdumiała się.
– Kanapki, a może owsianka i poranna kawa – mruknął Marek, a w jego głosie zabrzmiał
jakby cień nagany.
– Że co!?
– Pstro! Zwykłe hieny cmentarne. Przyszli obrobić grób hrabiego. Otworzyli jego trumnę.
Wyskoczył... Dużo to z nich nie possał, obaj zaraz kipnęli na zawał... Ale i tak cieszył się jak dzieciak. Mówił, że nikt mu nie przyniósł śniadania do łóżka przez dwieście pięćdziesiąt lat, a tu samo przyszło.
Gosia zachichotała.
– Ano pora obudzić kumpla.
Postukał butem w bok skrzyni. Odpowiedziało mu milczenie. Postukał raz jeszcze, a potem podniósł wieko. Hrabia zastrzygł spiczastym uchem.
– Co za czasy parszywe nastały, że żywi, miast przed telewizorami leżeć, martwych nachodzą – wymamrotał, uchylając powieki. – A, to wy – rozpoznał gości. – Czym mogę służyć?
– Mamy problemy...
– Jak zwykle – westchnął. – Co tym razem?
– Wybiera się do nas przedstawiciel rodu Coollenów.
Hrabia usiadł i zagryzł wargi.
– Czego znowu chcą od nas ci żałośni popaprańcy?
– Nie wiem – mruknął ślusarz. – I chyba nawet nie chcę wiedzieć... Pomyślałem jednak, że jego przegnanie powinno mieć odpowiednią oprawę i pan, hrabio, jako najstarszy wiekiem i najczcigodniejszy tytułem, powinien osobiście...
Читать дальше