– Wykradniemy z jakiegoś muzeum – podsunęła, ale oni myśleli już o czymś innym.
– Dobra nasza. – Marek popatrzył na zegar. – Zbierajcie się, jedziemy na lotnisko. Pora zrobić maluśką zadymę...
Mały fiacik zaparkował na parkingu naprzeciw hali przylotów budynku lotniska. Gosia była tu kilka razy w życiu, gdy ojciec wracał z zagranicy. Na widok lądujących samolotów poczuła niemal powiew wielkiego świata...
– Plan jest taki – ślusarz wydawał ostatnie dyspozycje. – Witamy się i udajemy, że jesteśmy mili. Wyprowadzamy go tu, na parking, worek na łeb, kajdanki, wpierdol wstępny, klienta pakujemy w worku do bagażnika, jedziemy do lasu, kolejny wpierdol, pogadanka
umoralniająca, rozbieramy do rosołu, woda święcona i zostawiamy go gołego na mrozie, tylko z paszportem w zębach, piętnaście kilometrów od miasta.
– Brzmi nieźle – pochwalił hrabia. – Ale wolałbym, abyś nie używał słowa „wpierdol”, jest takie prostackie... Masz kajdanki?
Marek wyjął z kieszeni dziwacznie wyglądające okowy z kłódkami wyklepanymi chyba przez wiejskiego kowala.
– Carskie jeszcze – pochwalił się. – Sprawdzony sprzęt. Jak mu tu zapniemy, to może iść pieszo choćby za Ural. Zesra się, a łap nie uwolni.
– A ja mam zastrzeżenie – odezwała się Gosia.
– Że niby wampiry nie srają? – Uśmiechnął się pobłażliwie.
– To też, ale bardziej chodzi mi o to, że w tym aucie nie ma bagażnika. To znaczy jest z przodu, ale taki maciupki, najwyżej na dwa plecaczki. Nawet jak wywalimy koło zapasowe, skichamy się, ale nie wciśniemy tam dorosłego faceta w worku.
– Cholera, o tym nie pomyślałem – syknął Marek.
– Przywiązać do dachowego? – zaproponował Igor.
– Samochód jest za krótki, nogi by się majtały. No i co gorsza, nie mamy wystarczająco dużego worka... Ktoś zauważy i jeszcze zaalarmuje gliniarzy.
– To może ja wrócę do domu autobusem, będzie wolne miejsce na tylnym siedzeniu, to go tam wciśniecie, a worek i łomot dopiero w lesie – zaproponowała rezolutnie dziewczyna.
– Genialny pomysł – pochwalił hrabia. – Biegnijmy, bo się spóźnimy – ponaglił.
Ruszyli na lotnisko. W hali przylotów było dość tłoczno, na przybywających z Ameryki czekało sporo krewnych i znajomych. Gosia rozłożyła kawał tektury.
„Herclisch Welkome Road Coollen” – napis powitalny sporządzony jeszcze nocą wyrósł
nad tłumem.
Wbili spojrzenia w drzwi prowadzące gdzieś w głąb budynku. Tłum jeszcze zgęstniał.
– A ten szczurek wyścigowy tu z jakiej paczki? – syknął zaskoczony hrabia.
Gosia rozejrzała się i spostrzegła Radka czatującego w cieniu filara. Brat miał pierońsko chytrą minę, z pewnością coś knuł.
– Spoko wodza – warknął Marek. – Jest sam, a nas czworo. Będzie fikał, to też pojedzie na wycieczkę do lasu...
– No jak niby? – zirytował się hrabia. – Jedyne zwolnione miejsce zarezerwowano dla więźnia. – Nie rozkręcaj się tak z tym wożeniem do lasu... Albo kup większe auto.
– Zrobiłem przedpłatę na poloneza, planowany odbiór już w dziewięćdziesiątym ósmym
– odgryzł się ślusarz.
– To jak znam życie, na dwa tysiące piąty będzie gotów – zachichotał Prut. – No ale jest to jakaś perspektywa, poczekamy dwadzieścia lat i możemy zacząć wozić do lasu całe stada wrogów... Zresztą co to jest dwadzieścia lat wobec historii.
– Jest też major Nefrytow – bąknął Igor. – I kilku łapsów po cywilnemu.
– Jak po cywilnemu, to skąd wiesz, że to gliniarze? – zdziwiła się Gosia.
– Dziecko, ja się z tajniakami od tysiąc dziewięćset piątego użeram, rozpoznaję takich na pierwszy rzut oka. Nieważne, carski, sanacyjny, hitlerowski czy ubek, żaden mnie nigdy nie zmylił... To znaczy – poprawił się – na początku im się udawało, przez jakieś trzydzieści lat, zanim nabrałem doświadczenia i zaczął działać instynkt.
– Sporo ich tu – mruknął Marek. – Chyba kroi się coś niedobrego. Zwiń ten plakat –
polecił dziewczynie.
Hrabia mocniej naciągnął wełnianą czapę na spiczaste uszy i zmrużył powieki, by przygasić czerwony blask oczu. Pierwsi przybysze z USA zaczęli wychodzić z korytarza.
– Jest nasz przyjaciel – warknął ślusarz. – Ten fircyk w beżowym płaszczu. Idę o zakład, że to on...
Olśniewająco przystojny i elegancki typek, sądząc z twarzy, liczący sobie około trzydziestki, stanął i rozejrzał się wokoło. W tym momencie tłum wokół niego nieoczekiwanie zgęstniał. Major Nerfytow wyrósł jak spod ziemi.
– Adalbertus Coollen? Służba Bezpieczeństwa. Jest pan zatrzymany, proszę z nami.
Na przegubach zdumionego przybysza trzasnęły kajdanki i cała grupa tajniaków odprowadziła go gdzieś w lewo. Dokąd, wampiry nie sprawdzały, wiały, aż się kurzyło.
Spiskowcy zatrzymali się dopiero na parkingu.
– No nie wierzę! – parsknął Igor. – Tak nam zwinąć klienta sprzed nosa to szczyt bezczelności!
– Co robimy? – zapytała Gosia.
– Coollenowie to kompletne bydło, ale z drugiej strony... – Hrabia skrzywił się. – Zasada ogólna jest taka, że jeden wampir powinien za wszelką cenę ratować drugiego wampira z rąk ciepłych. Między sobą możemy się tłuc, wycinać sobie psikusy, a nawet zabijać, ale gdy sprawa jest z ciepłymi, obowiązuje nas sztama gatunkowa!
– Mam tylko jedną wątpliwość. Czy możemy tych wypierdków uważać jeszcze za prawdziwe wampiry? – irytował się ślusarz. – Po mojemu...
– Chyba musimy – westchnął Prut. – Mają zęby, są martwi, żywią się krwią... Znaczy w pewnym sensie są nasi. – Splunął z obrzydzeniem.
– Pamiętacie tę głowę z mackami, co to do nas przyleciała z Wietnamu? – wciął się spawacz. – To w ogóle nie było do wampira podobne, ale też pomogliśmy.
Zagryźli wargi.
– Czyli uwalniamy go z łap ubecji, a potem, gdy już będzie bezpieczny, realizujemy oczywiście program pierwotny: łomot, poniżenie i pogonienie kota? – upewniła się Gosia.
– Na to wygląda – westchnął Marek.
– A nie lepiej, zamiast sobie ręce brudzić, pozwolić, żeby to ubecja go złomotała, poniżyła i pogoniła?
– O nie! – zaprotestował z godnością Igor. – Może i jesteśmy wampirami, ale przed zwampirzeniem byliśmy praskimi kiziorami. Mamy swój błatny honor. To jest nasz gość, nam jego rodzinka nafikała i to my spuścimy mu wpierdol!
– Zresztą ubecja też go pewnie sponiewiera – uzupełnił hrabia. – Ale uważam, że podwójny łomot mu nie zaszkodzi! Jedziemy na Pragę, trzeba opracować plan działania!
Więzień siedział na krześle w piwnicy. Pomieszczenie do przesłuchań urządzono z typowo ubeckim bezguściem. Ściany odlane nierówno z betonu nosiły ślady drewnianych szalunków. Lamperie pomalowano burozielonkawą farbą olejną. Podłogę wyłożono nierówno płytkami terakoty. Z jednego muru sterczał kran, a po przeciwległej stronie w podłodze ziała kratka ściekowa, co miało ułatwiać spłukiwanie krwi. Z sufitu zwisały bloczki i haki, w ściany wpuszczono metalowe kółka, na których malowniczo dyndały zardzewiałe łańcuchy.
Reflektor świecił wampirowi prosto w oczy. Ręce nieszczęśnika skuto za plecami. Na dźwięk kroków uniósł głowę, spojrzał na oprawców spode łba i wymamrotał pod nosem coś obelżywego.
– Pan Adalbertus Coollen? – zapytał major, siadając na blacie biurka. – Alias Wojciech Kulas?
– Tak, to ja, czym mogę służyć? – gość mówił po polsku, ale już z silnym
„hamerykańskim” akcentem.
– Czy wiecie, gdzie konkretnie się znajdujecie?
Читать дальше