starannie wyselekcjonowanymi opozycjonistami.
Radkowi, gdy słyszał te antykomunistyczne dyrdymały, robiło się zimno. Wiedział, że powinien zameldować majorowi o tym, co babcia i jej gość wygadują, ale zbyt dobrze pamiętał poprzednie spotkanie z przyjaciółmi staruszki. Wzdrygnął się. Te stare świry z AK gotowe mnie jeszcze wykończyć, pomyślał.
Przemknął się do swojego pokoju. Suka Luna leżała na swoim posłaniu ze starego karakułowego futra matki. Na jego widok otworzyła leniwie jedno oko, popatrzyła ironicznie i zrobiła minę, jakby chciała zaszczekać, ale zamiast tego ponownie zapadła w sen.
Kapuś zaczął od przestudiowania książki od majora. Wewnątrz znalazł wymiary, wykresy, porady… W trzeciej klasie podstawówki na zajęciach technicznych kilka razy szyli jakieś drobiazgi. Poduszeczki do szpilek i temu podobne. Zresztą w książce narysowano, jak się nawleka igłę, i nawet były schematy kilku podstawowych ściegów.
– Dobra, nie święci garnki lepią – mruknął. – Coś tam się przecież z tych lekcji pamięta. A czego się nie pamięta, można doczytać.
Poszedł na strych, wyszukał pudło z jakimiś szmatkami. Były mocno zetlałe, pocięte przez myszy, pogryzione przez mole i przeżarte kurzem na wylot. Zatarł z uciechy ręce. Dokładnie takie były mu potrzebne. Przemknął się na parter. Z mamusinej szuflady w salonie wziął nożyczki, igły i nitki. Z barku ojca zaiwanił flaszkę whisky. Prace zaczął od nalania sobie szklaneczki. Alkohol przyjemnie go rozgrzał, dodał wiary w siebie. Kapuś zmierzył kościotrupa, zaklął i zaczął
rysować ołówkiem na szmatkach odpowiednie wykroje. Nożyczki od dawna nie były ostrzone, trochę się ślizgały na materiale. Nitkę do uszka igły wcisnął z trudem. Przebijając ją przez tkaninę, kilka razy zakłuł się w palec. Ale z zadowoleniem spostrzegł, że nawet jakoś mu to wychodzi.
Pierwsza próba dała efekty kompletnie tragiczne. Koszulka, którą wyprodukował z kawałka starego prześcieradła, nie nadawała się do niczego. Wyglądała nawet nieźle, ale wyszła o wiele za ciasna. Dwie godziny poszły się bujać. Radek hojnie nalał sobie „łyskacza”.
– Trzeba było zostawić po centymetrze na szwy! – uświadomił sobie po trzecim łyku.
Zabrał się do roboty po raz kolejny. Szył i szył… W przerwach pociągał whisky. Klął w duchu, ale pomysł majora nabierał kształtów.
Spodenki, koszulka, kubraczek… Upchnął kości małpki w ubranko.
Przyjrzał się krytycznie. Nawet realistycznie to wyglądało. Szmatki były stare, więc strój od razu wyszedł mocno sfatygowany, jakby krasnal przez wiele miesięcy sponiewierał go po lasach. Pasował do tych kości, jak na obstalunek zrobiony. Największy problem był
z czapeczką, ale i to zdołał jakoś ogarnąć. Wyciął trochę czerwonego filcu z wyściółki kapci, zszył na okrętkę. Znalazł nawet mały dzwoneczek od jakiejś zabawki i przyszył go na czubku. Zrobił coś w rodzaju sandałów. Chlapnął jeszcze szklaneczkę i nie żałując kleju Plastuś, upozował trupka w możliwie dramatycznej pozie na dnie klatki.
Luna wstała z barłogu i ziewając, przeciągnęła się leniwie. Podeszła do biurka, trąciła pana zaskakująco zimnym nosem w łokieć.
Podniosła się, opierając łapy o blat, łypnęła okiem na klatkę i wyszczerzyła zębiska w psim uśmiechu.
– I co sądzisz, mordo ty moja? Jak to wygląda? – wybełkotał Radek.
– Wygląda jak szkielet niewielkiej małpy, chyba kapucynki, w kiepsko uszytym stroju krasnoludka – mruknął pies. – Nie umiesz sam wydziergać, trzeba się było z Gosią przeprosić. Albo może babcia by pomogła? Matka też to i owo potrafi.
Kapuś zamarł ze szklanką w dłoni.
– Luna, ty gadasz?
– Flaszka whisky na pusty żołądek. Bałeś się iść do kuchni po zagrychę. No i w efekcie schlałeś się tak, że z psem gadasz. Idź lepiej spać, i tak już tego nie poprawisz, partaczu. – Suka pokręciła z politowaniem łbem.
Radek popatrzył na nią podejrzliwie, ale psisko nie odezwało się więcej. Umył ręce i golnąwszy ostatnią szklaneczkę, padł na łóżko jak stał, w ubraniu.
Major spodziewał się trzyosobowej komisji, toteż na widok towarzysza Pierwszego stojącego samotnie w holu kompletnie osłupiał. Nerwowo przełknął ślinę. Skoro generał fatygował się osobiście i bez świadków, zanosiło się na surową połajankę w cztery oczy albo poufne zlecenie wykonania jakiejś szczególnie paskudnej mokrej roboty. Tak źle i tak niedobrze.
– Towarzyszu generale! Major Nefrytow posłusznie melduje Wydział Z gotów do niezapowiedzianej kontroli! – wyszczekał, stojąc na baczność.
– Spocznijcie, proszę. – Towarzysz Pierwszy zdjął ciemne okulary.
Przerażająco błękitne oczy, przecięte pionowymi kreskami jakby kocich źrenic, lustrującym spojrzeniem omiotły wnętrze holu. Major Nefrytow poczuł nieprzyjemne ssanie w żołądku. Przez ostatnie lata dużo słyszał o tak zwanych pastuszkach. Po prawdzie to, co do niego dotarło, stanowiło tylko plotki przekazywane z ust do ust, ale i to wystarczało, by postawić mu włosy na głowie. Telepatia, telekineza, bilokacja…
– To ja zapraszam do mnie, znaczy się do biura – wykrztusił.
– W zasadzie, skoro tu jestem, to faktycznie rzucę okiem.
Ubek wskazał drogę. Znaleźli się w gabinecie.
– W dolnej szufladzie biurka macie flaszkę armeńskiego koniaku –
odezwał się towarzysz Pierwszy. – Proszę mnie poczęstować, ale tak nie więcej niż pół szklanki.
– Z lodem?
Major za późno ugryzł się w język. Lodówka popsuła się jeszcze wiosną. Rzucił spanikowane spojrzenie w okno, ale na sople było jeszcze za wcześnie.
– Bez lodu.
Nefrytow poczuł, jak kropla potu spływa mu po karku. Spełnił
prośbę dygnitarza, znalazł nawet czystą szklankę. Generał pociągnął
nieduży łyk i usiadł na fotelu za biurkiem. Milczał. Wyraźnie coś sobie układał w głowie. Nefrytow stłumił panikę i w przypływie natchnienia postanowił przejąć inicjatywę.
– Proszę, tu są wykresy. – Zakręcił się na pięcie i sięgnął do sejfu po teczkę.
Rozsznurował, wyjął pierwsze karty. Rozłożył papiery przed zwierzchnikiem.
– Jak widzicie, towarzyszu, wykrywalność zombiaków wzrasta. –
Wskazał czerwoną linię. – Ich likwidacja także przebiega planowo.
Reagujemy elastycznie na zagrożenia.
Niebieska linia podążała ślad w ślad za czerwoną.
– Tendencja wyraźnie rosnąca – mruknął generał jakby obojętnie i krzywiąc się niemiłosiernie, pociągnął kolejny łyk zajzajeru.
– Efekt zatrucia środowiska – zbagatelizował major. – Za to proszę spojrzeć: zatrucie miewa też swoje dobre strony. Syrenki i rusałki prawie już wytępione.
– A krasnoludki?
– Pojedyncze zgłoszone incydenty, w naszych lasach zapewne łatwiej spotkać UFO niż skrzata. Ale ufoki to nie nasz wydział. Na twarzy generała odmalowała się nieokreślona zaduma. Ubekowi strasznie chciało się zapalić, ale bał się w takim towarzystwie pociągnąć choćby małego dymka.
– Zapalcie sobie – mruknął generał. – Mnie nie przeszkadza.
– A oto plon ostatniego kwartału. – Nefrytow z dumą podniósł
sukno, odsłaniając klatkę ze szkieletem małpki. – Proszę! Trup krasnoludka, z pułapki w Lasku Bielańskim. A tu są czaszki ubitych wampirów i protokoły z likwidacji.
Towarzysz Pierwszy wziął w dłoń wykresy na temat zombiaków i protokoły, jednym ruchem cienkich palców przedarł je na pół
i wrzucił do kosza. Major zesztywniał z przerażenia, a papieros wypadł mu spomiędzy warg. Ale najwyraźniej generał nie był zły.
Читать дальше