w pamięci i tydzień impotencji, albo i to nie. Za to ci wygotowałem te czaszki, żebyś miał czyściutkie, bez włosów i innych resztek. –
Wskazał bulgoczący sagan.
– Yyyy… dziękuję – bąknął Radek.
– Dobra, trzeba to już chyba wyłowić. Weź ten stary durszlak…
Gdzie mi rzygasz na stół! Ja pierniczę, co za mięczak!
Student wyszedł z warsztatu skołowany i roztrzęsiony. Na ramieniu niósł parciany worek z pięcioma czaszkami. Łup wręcz go parzył.
Czaszki były lekkie, ale jemu się wydawało, że ważą tyle, co kamienie młyńskie. Ranki na szyi pulsowały, ale kac odrobinę zelżał. Po pierwsze, Radek pozbył się butów i skarpetek. Wypłukał stopy w kałuży. Przeszedł na bosaka na drugą stronę ulicy. Makabryczny pakunek obijał mu się o plecy. W sklepie AGD kapuś kupił gumofilce.
Były o rozmiar za duże, ale kaloszy ani ogrodniczych chodaków w ogóle nie dowieźli.
W co ja się wpieprzyłem! – jęknął w duchu. No nic, ważne, że mam co trzeba, a że niewiele pamiętam, to może i lepiej! Wynik idzie w świat! A wampir mnie przecież nie sypnie.
Ostrożnie stawiając nogi, dowlókł się jakoś na przystanek. Sięgnął
do kieszeni sprawdzić, czy ma bilet miesięczny, gdy nieoczekiwanie pod palcami namacał jakieś kamyczki. Wyciągnął prawie pełną garść.
Wystarczyło, że raz na nie spojrzał.
– O urwał… – stęknął i kolejny raz tego ranka puścił pawia, tym razem na trawnik.
Miał kieszeń pełną ludzkich zębów ozdobionych złotymi i srebrnymi koronkami.
Gabinet dentystyczny ulokowany był na pięterku pawilonu handlowego. Radek wszedł i skrzywił się mimowolnie. Poczekalnia była pełna ludzi w różnym wieku. Za drzwiami ktoś darł się wniebogłosy. Kapuś dopytał, kto ostatni, i zajął miejsce na skrzypiącym krzesełku. Worek z czaszkami postawił koło nóg.
– Arbuzy? Może chce sprzedać? – zagadnęła jakaś bazarowa baba w jeansowej kurtce.
W pierwszej chwili Radek nie zrozumiał, ale po chwili spostrzegł jej spojrzenie oblizujące łakomie worek. Widać kuliste czerepy wypychające płótno wydały jej się owocami.
– Nie na sprzedaż – uciął.
– Nie bądź taki kutwa, pięć sztuk masz – dogadała druga, poprawiając odblaskowozielony turecki szaliczek. – Trzy stówki za kilogram dam.
– To nie arbuzy! – warknął.
Nie uwierzyły, ale na szczęście odczepiły się obrażone.
– Widzi pan, młody człowieku, z dyniami to trzeba ostrożnie –
zagadnął jakiś prawie bezzębny staruszek. – Niby każdy wie, że trzeba nie więcej niż sto gramów cukru rozpuścić w ciepłej wodzie z drożdżami i zastrzyknąć, ale uwierz pan mojemu doświadczeniu, trzeba rurkę jak do wina wkłuć, a dynię w piwnicy odłożyć, bo jak temperatura fermentacji będzie za wysoka, to dynię rozerwie i gówno będziesz pan miał, a nie zacierek. No i nie może za szybko furknąć, bo pójdzie w stronę acetonu, a nie alkoholu. Tu trzeba czasu i cierpliwości. Dwa do trzech tygodni, a jak piwniczka chłodna, to i cztery nie zawadzą.
– Dziękuję – bąknął kapuś, choć nic z tej przemowy nie zrozumiał.
Jakie znów dynie, jaki zacier?
– Jak wazony w dowód wdzięczności… – kolejna kobieta obmacywała worek wzrokiem – to pan doktor lubi kryształowe i w kształcie walca, takie okrągłe to do niczego są.
– Żyrandol też powinien być walcowaty – doradziła inna.
– Mnie to bolą te ostatnie trzonowe – powiedział dziadek od zacieru.
– Doktor podejrzewa robaki zębowe.
– Że co!? – zdumiał się kapuś.
– Robaki zębowe. Takie czerwiki, które żyją w zębach i wyżerają je od korzenia. Wie pan, dentyści prawdy nie powiedzą, większość będzie gadać, że to tylko legenda. Ale ja je czuję, o tu. – Otworzył
paszczę, prezentując nikłe resztki uzębienia. – Doktor dokładnie mi opisywał, jak przebiega infekcja.
– Jakby naszemu lekarzowi ten żyrandol nie podpasował, to ja chętnie odkupię – zniżyła głos handlara.
Radek w przypływie rozpaczy zasłonił się gazetą. Przez kolejne trzy godziny kolejka praktycznie się nie zmniejszała. Parę osób przyjęto, parę zrezygnowało, kilku cierpiących, usłyszawszy potępieńcze skowyty dochodzące z gabinetu, uznało, że ich ból zębów nie jest jeszcze wystarczająco mocny, by ryzykować wizytę u zębodłuba.
Wreszcie dobrze po południu w drzwiach gabinetu stanął lekarz we własnej osobie. Biały niegdyś fartuch zachlapany miał krwią i ropą aż pod szyję. W ręce trzymał konkretnie wyglądające kleszcze.
– Reszta jutro, dzisiaj fajrant – huknął.
Zebrani w poczekalni popatrzyli na groźne narzędzie tkwiące w rzeźnickiej łapie, potulnie zebrali się i wyszli. Radek został.
– A ty której sylaby słowa „fajrant” nie rozumiesz? – warknął
stomatolog.
– Ja… bo ja jestem od majora Nefrytowa – wyjaśnił student.
– A… to czego czekałeś jak ciul, trzeba było przepchnąć się przed frajerów i bez kolejki wejść. Co potrzeba tym razem? Znów zęby wampira?
– Przywiozłem czaszki, pięć sztuk…
Dentysta wyciągnął z worka czerepy. Odszukał żuchwy, dopasował, obejrzał krytycznie jedno i drugie.
– Grubsza robota – burknął. – Marny ten towar. Dawne plomby powsadzane, teraz się takich nie stosuje, fachowiec pozna, że to ze starych grobów wyciągnięte. Muszę to pousuwać, rozwiercić i założyć nowe. W dodatku to z jakichś wiekowych, szczerbatych dziadów.
Masy zębów w ogóle brakuje.
– To wampirom zęby nie wypadają!?
– Cholera je wie. A swoją drogą, kto jak kto, ale wy powinniście się znać na takich rzeczach, jesteście przecież zawodowcami. No nic, zrobię to tak, żeby wyglądało w miarę wiarygodnie. Na kiedy ma być?
– Od ręki. A w zasadzie na wczoraj, tylko zdobycie czaszek chwilę musiało potrwać.
– Szlag… Ano, mówi się trudno. – Groźny oprawca zgrzytnął
zębami, ale widać ubecja prowadziła go na krótkiej smyczy, bo zaraz
położył uszy po sobie. – Dobra. Siadajcie tam, towarzyszu. – Wskazał
krzesło w kącie. – Jakby co, przydacie się do podawania narzędzi.
Radek siadł na wskazanym miejscu. Stolik obok zawalony był
rozmaitymi przyrządami dentystycznymi. Opodal na biurku stał
litrowy słoik z dziwnymi białymi larwami, pływającymi w jakiejś cieczy.
– Robaki zębowe – wyjaśnił stomatolog. – Jak wlezą w dziąsła, to koniec. Wedle pism doktora Zientalaka, gdy się raz zagnieżdżą, trzeba wyrwać wszystkie zęby i zastąpić metalową protezą. Ja jednak sądzę, że istnieje ratunek. Od miesięcy szukam sposobu na te małe gadziny.
W czystym spirytusie wytrzymują cholery nawet tydzień.
W formalinie ponad trzydzieści godzin. Najbardziej obiecująca wydaje mi się kuracja chininowo-arszenikowa.
– Nigdy nie słyszałem o czymś takim. – Zdumiony Radek obserwował żyjątka.
– Cholernie odporne. Syf z kosmosu, jak przypuszczam. Były znane już w średniowieczu. Ale wśród dentystów panuje zmowa milczenia.
Nie jest łatwo przyznać się do bezsilności. A wystarczy poczytać dawne księgi medyczne, jeszcze w dziewiętnastym wieku nikt nie kwestionował istnienia robali, co więcej, próbowano je tępić. Szukam na nie metody, takiej, żeby je zabiło, ale pacjent kurację przetrzymał.
A jak się uda, to będzie Nobel z medycyny. – Dentysta wypiął pierś. –
No to działamy.
Powietrze wypełniła woń szlifowanej kości. Kapusiowi żołądek podszedł do gardła. Stomatolog pracował szybko i z wprawą. Czerep stalinowskiego prokuratora powoli zamieniał się w dowód rzeczowy potwierdzający absolutną niezbędność istnienia Wydziału Z.
Читать дальше