– Po co niby się podcierać, skoro jesteśmy wampirami i w ogóle nie korzystamy z kibla? – zdziwiła się Gosia. – Nie przeczę, ciekawy eksperyment, ale albo mag was oszwabił, albo moneta była lewa, albo wy coś spieprzyliście.
– Co dalej? – burknął spawacz.
– Dalej? Skoro eksperyment nam się tak malowniczo usrał, trzeba pozbyć się tego paskudztwa, czyli zlikwidować zagrożenie dla ekosystemu rezerwatu. – Marek wydobył z plecaka dwie saperki, siekierkę i trzy butelki nafty.
Gosia przyświecała latarką, gdy rozgrzebywali ściółkę. Odsłonięte korzenie przypominały żmije, były cienkie i oślizgłe. Przecięli je zręcznie, a potem ciągnąc we trójkę za pień, wyrwali magiczną roślinę z ziemi. Obtłukli saperkami ziemię z bryły korzeniowej, odkorkowali butelki. W powietrzu rozszedł się ostry zapach nafty.
– Nie podpalmy tylko całego lasu – bąknęła Gosia.
– Spokojna marchewka, wokoło są całe metry dobrze zroszonej trawy. – Marek pstryknął zapaliczką.
Płomień buchnął i zaraz się zmniejszył, a po chwili drzewo
zapłonęło jak pochodnia. Kwiaty zwijały się z żaru, liście, najwidoczniej przesycone olejkami eterycznymi, strzelały na boki płomykami, niczym wyschnięta skórka pomarańczowa. Dym, który unosił się ku niebu, zdawał się smoliście czarny, śmierdział jakby papierosami, a trochę smołą. Na szczęście wiatr od strony Wisły porywał go i rozpraszał. Wreszcie z sierotnika pozostała tylko kupka bladego popiołu.
– No i załatwione – ziewnęła wampirzyca. – Wracamy?
Rozejrzeli się wokoło. Po lewej było nieco jaśniej, a teren wyraźnie opadał. Po prawej było chyba równo.
– Tam w dół będzie Wisła – wydedukował Igor. – To musimy iść w drugą stronę i na prawo. Albo dojdziemy do ulicy, albo do fortu, albo do cmentarza.
Ominęli zdechłą sarnę i pomaszerowali przez ciemny, groźny las.
Krzaki czepiały się ich ubrań, pod nogami tu i ówdzie kląskało czarne błoto. W ciemności kilka razy zalśniły jakieś ślepia, ale bez większych przygód dotarli do parkanu od strony ulicy.
Fiacik mknął przez uśpione uliczki Żoliborza. Nastrój w pojeździe panował dość grobowy. Co tu dużo gadać, cała trójka zaplanowała już, na co wyda zdobyte bogactwo, a tu figa.
– Oszukał nas ten dziad! Po prostu nas oszukał! – Marek był
naprawdę wkurzony. – My mu z dobrego serca pomogliśmy, a on nas oszwabił!
– A może jednak… – zaczął Igor.
– To nie może być nasza wina. Wszystko zrobiliśmy jak trzeba…
Moneta na pewno była prawdziwa. Dam sobie za to rękę uciąć!
– Hmm… A może i nie? – zadumał się jego kumpel.
– No jak nie? Jak nie?! – Wkurzony wampir odruchowo depnął
pedał gazu, autkiem zarzuciło. Maluch minął latarnię o milimetry.
– Moneta może i była dobra, ale my chyba sfrajerzyliśmy…
Pamiętasz, jak to było? Pokazał nam tamtą gałązkę. Dolarów rosło na
gałązkach kilkadziesiąt… I co powiedział?
– Że kwitnie w noc świętojańską.
– Kwitnie, bałwanie! Kwitnie! Kwitnie zapewne wiosną banknotami, wtedy trzeba przyjść i sprawdzić, czy wszystko gra. A idę o zakład, że owocuje jesienią, jak normalne drzewa! Nie dałeś mi chwilę pomyśleć, tylko wszystko na łapu-capu. Od razu musiałeś wyrywać z korzeniami i naftą… Że niby zagrożenie dla ekosystemu.
Ech, a ja durny, że cię posłuchałem, ty ekologu za dychę…
Marek nic nie odpowiedział, tylko pobladł i w bezsilnej złości znów dodał gazu.
Łowcy
Nowy Jork, kilka tygodni wcześniej
Wnętrza głównej siedziby Fundacji Van Helsinga urządzono ze smakiem i bez ostentacyjnego przepychu. Posadzki pokrywały zwykłe dębowe parkiety. W pomieszczeniach widać było trochę barwnych marmurów w postaci odrzwi i parapetów.
Witraże w oknach, lampy z ręcznie kutego brązu i malachitowe wazy w dyskretnie podświetlonych niszach ściennych nadawały pomieszczeniom elegancję. Obrazy, głównie holenderskich mistrzów, wiszące na ścianach pochodziły z rezydencji zlikwidowanych wampirów. Zewnętrzne mury pałacyku przecinały ciemniejsze paski –
w tynk wtopiono uzwojenia srebrnych drutów – twórcy budynku zabezpieczyli się w ten sposób przed próbami telepatycznego przeniknięcia do wnętrza. Także rury wodociągowe i kanały wentylacyjne wykonano z tego metalu. Przez pierwsze lata działalności co rusz zapychały się kośćmi nietoperzy, ale gdy na wyloty założono siatki, problem zniknął.
Gruby perski dywan – dowód wdzięczności przesłany kiedyś przez szacha Iranu – tłumił kroki rosłego młodzieńca, który z kuszokołkownicą na ramieniu dumnie maszerował złożyć raport.
Światło słońca, przefiltrowane przez barwne szybki witraży, kładło kolorowe zajączki na starannie wygolonej głowie i białym futerale altówki, którą trzymał w dłoni.
Rzeźbione drzwi gabinetu otworzyły się gładko. Zza biurka podniósł się inżynier Piotr Chudoba, prezes fundacji.
– Peter Chrupek we własnej osobie – uśmiechnął się szef na widok
gościa. – Już się zastanawiałem, czy nie zamawiać za ciebie mszy żałobnej.
– Raz jeszcze udało się przeżyć, panie prezesie. – Chłopak potrząsnął workiem, a znajdujące się wewnątrz czaszki wampirów zaklekotały żuchwami. – Cztery dziabnąłem. Ekipa przetrząsa ich willę w poszukiwaniu sejfów, antyków i kosztowności.
– Brawo, moja szkoła – pochwalił inżynier.
Wypakował osmolone czaszki i umieścił w przeszklonych gablotach obok trzystu im podobnych. Przez chwilę w milczeniu patrzył w puste oczodoły. Wspominał sukcesy i porażki. Jak na sto lat istnienia organizacji, tych ostatnich było niewiele. Wampirów ginęło zdecydowanie więcej niż łowców. Nekrologi, portrety oraz gabloty z bronią osobistą poległych zajmowały zaledwie połowę sąsiedniej ściany. Ozdobą kolekcji były medaliony z wypreparowanymi łbami wilkołaków i dekoracyjna kryształowa urna, do której zsypywano popiół ektoplazmy zlikwidowanych duchów.
– Szykuje się jakaś nowa robota? – Młody łowca wyraźnie palił się do czynu.
Inżynierowi bardzo podobał się jego zapał.
– Owszem, ale nie będzie to łatwe – westchnął. – Znacznie trudniejsze niż tamta wyprawa do Idaho. Obawiam się, że nową misję będę musiał objąć osobistym kierownictwem.
– Będzie dla mnie zaszczytem pracować pod pańskimi bezpośrednimi rozkazami! Czy mogę prosić o szczegóły?
Szef uprzejmym gestem wskazał chłopakowi jeden z foteli przy stoliku.
– Dostaliśmy nietypowe zlecenie – powiedział, wyjmując z ukrytej pod blatem lodóweczki butelkę burbona.
– Chyba wszystkie nasze zlecenia są nietypowe? – zdziwił się Chrupek.
– To jest szczególne. Zazwyczaj dostajemy cynk, że gdzieś jest problem z wampirami albo wilkołakami. Jedziemy, robimy rozpoznanie, wkraczamy, likwidujemy gniazdo. A po wszystkim wystawiamy rachunek. Czasem od szczególnie wdzięcznych klientów dostajemy jeszcze datek na fundację. Tylko że zawsze dzwonią
ludzie…
– A tym razem?
– Tym razem zadzwonił do nas wampir. I zapłacił z góry.
– Wampir samobójca, który chce, żeby go zlikwidować!? –
zainteresował się Chrupek.
– Nie. Eduard Coollen. Kojarzysz?
– Tan palant i kłusownik? Szefie, a może wreszcie go stukniemy? Ja rozumiem, że to ciekawe doświadczenie, długofalowa obserwacja zresocjalizowanego wampira, który nie wysysa krwi z ludzi, ale naprawdę powinniśmy w końcu go zlikwidować. Jego rodzinka przetrzebiła pogłowie saren już chyba w piętnastu stanach.
Читать дальше