Aczkolwiek, szczerze powiedziawszy, to, co wyrabiasz, jest oburzające, a prywatnie dodam, że kanalia z ciebie straszna.
– No, no, o umarłych mówimy albo dobrze, albo wcale. – Hrabia pogroził mu dyszą. – Ale znajcie pana, jak spylimy kolię, dostaniecie obiecany udział. Patrzcie i uczcie się, pięć minut strachu i jesteśmy milionerami. I bez wyrzutów sumienia mi tutaj! Jesteśmy w sytuacji krytycznej, a mojej przyjaciółce to już i tak niepotrzebne.
A potem jednym szarpnięciem zerwał resztki kotary. We wnęce stała zniszczona leżanka, nakryta smętnymi resztkami przegniłej pościeli. Obicie mebla zetlało przez te wszystkie lata, ozdobne frędzle, wyplecione zapewne z mosiężnej nitki, pozieleniały. Ale na łóżku nie było ani kościotrupa, ani nawet brylantowej kolii. Za to na poduszce leżała stara jak świat butelka.
– Ale jak to? – Hrabia odstawił spryskiwacz na posadzkę i nachyliwszy się nad posłaniem, zaczął grzebać w resztkach tkanin, końskiego włosia i trawy morskiej, niegdyś wypełniających siennik.
– Jak się wszystko uspokoiło, któryś z twoich kumpli wrócił, ciało zabrał i godnie pochował gdzie indziej – wysunęła teorię Gosia. –
A kolię pewnie sam zaiwanił. A może w tej butelce jest list z jakimś wyjaśnieniem?
– Istotnie!
Hrabia ujął butelkę za szyjkę i jednym ruchem roztrzaskał
o kamień. Z wnętrza faktycznie wypadł zwinięty w rulon pożółkły ze starości papier. Wampir rozprostował go, uniósł do oczu i mrugnął
kilka razy.
– Strasznie marne to światło – poskarżył się. – Może ktoś młodszy…
– No to daj. – Marek wyciągnął dłoń.
Rozwinął list i oświetlił go latarką. Atrament przez te wszystkie lata nieco zbrązowiał, papier też zetlał i stał się łamliwy, ale na szczęście wszystkie litery były czytelne.
Warszawa, 20 marca 1799
Prut, ty żałosny bankrucie. Byłam pewną, że przyjaciele zadbają
o mój pochówek, i jak widzę, nieco mnie zawiedli. Zachowali się jednak o tyle przyzwoicie, że nie oskubali moich zwłok z klejnotów i dopilnowali, żebyś i ty nie oskubał. A przynajmniej nie podczas pogrzebu. Skoro czytasz te słowa, dedukuję, iż wróciłeś po jakimś czasie z rydlem i świeczką oraz zatkniętym za pasek płóciennym woreczkiem na łupy. A tu figa z makiem, obejdziesz się smakiem. Rozczarowałeś się, mój drogi? O, z pewnością… Zastanawiasz się zapewne, co też się wydarzyło, że stoisz tu z pustymi rękami i dumasz, jak to możliwe, że czytasz list od nieboszczki? Informuję cię zatem, francowata kreaturo –
zostałam wampirzycą i właśnie opuszczam ruiny naszej sponiewieranej Ojczyzny, by rozpocząć nowe życie w koloniach, możliwie daleko od takich mend jak ty.
Niegdyś twoja – Nicoletta
– Wszystko przewidziała… co do joty. – Igor z trudem stłumił
śmiech. – Chyba dobrze cię znała. Dogłębnie i na wylot, rzekłbym.
– Głupia dziwka! – ryknął hrabia i ze złością kopnął pierwszą rzecz, jaka nawinęła mu się pod nogę.
Pech chciał, że był to spryskiwacz. Szklany zbiornik uderzył
w ceglaną ścianę i rozprysł się na kawałki. Ciecz wewnątrz musiała znajdować się pod ciśnieniem, bo strzeliła wokoło, tworząc w powietrzu chmurę zawiesiny. Marek w ostatniej chwili odbił się od posadzki i wyskoczył przez otwór w murze, wypychając przed sobą zaskoczonego Igora. Padli w błoto korytarza. Huknęło jak odpalana na wiejskiej zabawie górnicza petarda. Ognisty podmuch przemknął im nad głowami, blask płomieni poraził oczy. Woda święcona w zetknięciu z ciałem hrabiego zachowała się jak napalm. Wnętrze komory rozgorzało niczym piec martenowski. Po chwili płonęło już wszystko. Hrabia, resztki łoża i kotary. Wampiry, cofając się przed nieznośnym żarem, usiłowały dojrzeć cokolwiek wewnątrz, ale w oślepiającym blasku dostrzegły tylko kości jednej nogi, które podmuch rzucił w pobliże otworu. Płomień wyskoczył na korytarz.
– Chodu! – ryknął ślusarz.
Pobiegli. W powietrzu kotłował się czarny, cuchnący dym, więc przestali oddychać. Na szczęście płomień szybko przygasł. Nie pogubili latarek i niebawem znaleźli się w tunelach za rotundą.
Zatrzymali się w pierwszej odkrytej grocie.
– Wszyscy cali? – zapytał Igor.
– Mnie nic nie jest – uśmiechnęła się Gosia. – Stałam daleko.
– U mnie wszystko gra. – Marek ściągnął kurtkę. Na plecach miała wypalone kilkanaście dziur, biały syntetyczny miś podpinki też się nadtopił, na szczęście woda święcona ani ogień nie wdarły się głębiej.
Spawacz miał nieco przypalone włosy na potylicy oraz brwi, ale nie uległ poważniejszym poparzeniom.
– Nie podziękowałem – bąknął. – Chyba uratowałeś mi życie…
– Drobiazg. – Marek lekceważąco machnął ręką. – Nie pierwszy raz, nie ostatni zapewne… Ale hrabia nie miał szans.
– On na pewno nie żyje? – wykrztusiła Gosia.
– Był martwy od niemal dwustu lat. A jeśli ci chodzi o to, czy zakończył egzystencję, to tak – westchnął ślusarz. – Ogień zabija wampiry definitywnie i na śmierć. Był w epicentrum, zapłon mieszanki nastąpił w kontakcie z jego ciałem. Żadnych szans. I nie odrodzi się. Gnida była z niego straszna, sam nie wiem, jakim cudem tyle lat z nim wytrzymaliśmy… Chociaż jednak trochę szkoda chłopa.
– Niech spoczywa w spokoju – mruknął Igor. – A właściwie… –
Spojrzał na czaszki kozłów zdobiące satanistyczny „ołtarz”. – Może powinienem powiedzieć: „Niech go diabli umieszczą dalej od ognia piekielnego”…
– Z tym piekłem i potępieniem to nie wiem, czy do końca jest tak –
zadumał się Marek. – Ostatecznie, zanim zniknął z tego świata, skąpał
się w święconej wodzie, a i ogień przecież oczyszcza duszę, co praktykowała już święta inkwizycja. Tak czy siak, to nie był dobry człowiek, może i lepiej, że już po nim? Z drugiej strony stanowił
pewien łącznik między naszą epoką a czasami świetności Rzeczpospolitej…
– Z tą świetnością bym nie przesadzał. Sam słyszałeś, co gadał.
Dupczenie, hazard, alkoholizm… I spiskowanie z zaborcami pod płaszczykiem patriotyzmu.
– Ale przed rozbiorami tacy jak on byli jednak cholernie bogaci.
Może skoro już tu jesteśmy, poszukamy skarbów? – zaproponowała Gosia. – Może coś zostało? Na przykład złota tabakierka, zapomniana bransoletka albo sakiewka, która wpadła za łóżko.
– A po co mamy szukać, skoro na wierzchu stoją? – Ślusarz wskazał
kandelabr. – Cztery pałacowe świeczniki z osiemnastego wieku. Ze dwa kilo lanego srebra na każdy poszło. I są tu, jak widzę, herby Poniatowskich, pewnie to księcia Kazimierza było. Widocznie pożyczyli i nie oddali. Desa zapłaci za to dobrą cenę. Albo może zaoferujemy muzeum w Łazienkach? Z pewnością przydałyby się im na ekspozycji w pałacu Na Wodzie.
– Dwa kilo srebra? Łał… – Ucieszona Gosia wyciągnęła rękę, ale Marek w ostatniej chwili złapał ją za dłoń.
– Czyś ty zgłupiała, dziewczyno?! To przecież srebro! Spali ci ciało do kości. Przez szmatę trzeba, a jeszcze lepiej przez gumę… I ostrożnie do plecaka.
– Pracowita nocka była, ale rzecz się opłaciła – zrymował spawacz, wyciągając z kieszeni skórzane rękawice ochronne. – No, nie ma się co zasiadywać, baterie w latarkach już długo nie pociągną. Swoją drogą, nasz były przyjaciel miał co do jednego rację. Minęła godzina i jesteśmy bogaci.
Читать дальше