– A jak zabrakło, to was carski ambasador wziął na listę wypłat.
– Ależ nie, wziął nas znacznie wcześniej, bo nas lubił i szanował!
I podziwiał. Zresztą czasem go zapraszaliśmy, żeby dzikus mógł
zakosztować eleganckich i wyrafinowanych rozrywek rodem z Europy Zachodniej.
– A w zamian uchwalaliście, co kazał… – bezlitośnie drążył temat ślusarz.
– Przyjacielowi trzeba się czasem odwdzięczyć, zrewanżować, pomóc w jego sprawach! To oczywiste dla każdego uczciwego Polaka!
Marek i Igor westchnęli jakoś szczególnie ciężko.
– No to do środka – zaproponowała Gosia. – Bo jak tu będziemy
sterczeć, jeszcze nas jakiś patrol zaskoczy.
– Słusznie – poparł ją arystokrata. – I spójrzcie na zegarki, bo za godzinę od tej pory będziemy bogaci.
– Gucio tu znajdziemy, nie brylantową kolię – mruknął Marek, pakując się do środka. – Przed nami buszowało tu pięciuset poszukiwaczy skarbów.
Kumpel podał mu przez dziurę plecaki ze sprzętem, pomogli przedostać się hrabiemu, na koniec przez otwór przeskoczyła Gosia.
Krótki korytarzyk doprowadził ich do rozległej podziemnej rotundy ozdobionej niszami ściennymi. Ukryty w głębi ziemi budynek najlepsze lata miał już zdecydowanie za sobą. Wszędzie wokoło straszyły nagie, zawilgłe cegły. Resztki tynków trzymały się jedynie tu i ówdzie. Kominek ktoś przed laty wyrwał. Posadzkę pokrywało grube namulisko złożone z błota, śmieci i okruchów tynku. Otwory prowadzące gdzieś dalej były nieregularne i straszyły potrzaskaną cegłą, jakby ktoś siłą wyrwał ozdobne framugi drzwi.
– Elizeum… – szepnął hrabia, jakby wzruszony. – Nie byłem tu…
prawie dwieście lat!
– Za nowości pewnie wyglądało nieco lepiej – westchnęła dziewczyna, patrząc na zawilgłe mury i resztki barwnych dekoracji, widoczne tu i ówdzie na pozostałościach tynków.
– No ba… Były tu piękne sztukaterie, marmurowe kolumny, rzeźbione drzwi i kasetony na suficie. A od góry był świetlik w formie latarni. I wszędzie paliły się świece. W niszach stały łoża z jedwabną pościelą, nad nimi pyszniły się freski, a w galeryjce na górze przygrywali muzykanci. – Arystokrata wskazał ciemny otwór w połowie wysokości ściany. – Do tego było tu wówczas sucho i ciepło, na kominku płonęły cedrowe polana, a pośrodku stał suto zastawiony stół. Wino czerwieniło się w kryształowych pucharach. Na występach gospodarz umieścić kazał popiersia rzymskich cesarzy. Wy tego nie rozumiecie, ale Neron, Tyberiusz, Kaligula byli nam w szczególny sposób bliscy. W chwilach erotycznych uniesień, zwłaszcza gdy kosztowaliśmy technik seksualnych niedostępnych zwykłym śmiertelnikom, czuliśmy się poniekąd ich uczniami i następcami.
Piliśmy ich zdrowie. Wznosiliśmy też toasty ku czci boga Bachusa,
a i hoże bachantki mieliśmy u boku.
– Łoża, wino, muzyka, świece, bachantki? Domyślam się, po co wam było to wszystko, ty stary zbereźniku – burknął ślusarz z naganą. – Czy w tych twoich czasach zajmowaliście się czymś jeszcze poza wywalaniem pieniędzy w błoto, seksem i sprzedawaniem własnego kraju?
– Oczywiście. Spędzaliśmy czas ciekawie, przyjemnie i na ekscytujących rozrywkach. Nie mieliśmy czasu na nudę. Polowaliśmy, chodziliśmy do teatru, na koncerty, oddawaliśmy się hazardowi, nałogowi tytoniowemu i alkoholizmowi, bo narkotyki nie były jeszcze zbytnio popularne. Chodziło nam o to, żeby przeżyć nie tylko całą długość życia, ale również, że się tak wyrażę, całą jego szerokość. Ale dość o minionych luksusach. Gdy sprzedamy kolię, sami podobnych zakosztujecie! Chodźcie, skarb czeka!
Przez otwór w ścianie hrabia wyprowadził ich do korytarza obiegającego rotundę. Kilkadziesiąt schodków wiodło do korytarza piętro wyżej.
– To tutaj. – Zatrzymał się w niewielkim pomieszczeniu, w którym zapewne kiedyś siedzieli muzykanci.
– Tutaj? – zdziwił się Marek. – Tu nic nie ma.
– Tak by się mogło wydawać. Ta płyta – Prut wskazał posadzkę –
waży może ćwierć tony. Można ją unieść i odsłania tajne przejście do kolejnego ukrytego pomieszczenia.
– Gosiu, poświeć.
Wampirzy robotnicy uklękli i obmacali krawędź kamienia. Potem ujęli łomy. Wspólnymi siłami odrobinę podważyli. Teraz przydał się lewarek samochodowy. Powoli unieśli głaz… Odsłoniło się wąskie przejście, schodki prowadziły w głąb skarpy. Marek oświetlił ceglany strop korytarzyka, ale wyglądało na to, że trzyma się mocno. Tylko wody zaskórne rozpuściły przez lata wapienną zaprawę i z sufitu zwisały niewielkie stalaktyty.
– Idę pierwszy – zdecydował hrabia.
Śmiało zagłębił się w tunelu. Echo odbijało klaskanie jego relaksów w błocie. Podążyli za nim gęsiego, bo przejście było wąskie. Jakieś dziesięć metrów brodzenia w błocie doprowadziło ich do kolejnego
pomieszczenia. Sala była mniejsza niż rotunda Elizeum, ale też całkiem spora.
– Co za dziwne miejsce. – Ślusarz oświetlił latarką podziemną komnatę.
W kącie nadal stał wrak fortepianu, we wnękach pod ścianami można było spostrzec resztki kilku łóżek. Na dużym stole stały talerze pokryte jakimś zaskorupiałym osadem, zmętniałe kielichy i puste flasze po winie. Ogrzewanie zapewniał pierwotnie marmurowy kominek. W palenisku nadal leżały resztki węgli drzewnych.
Z czterech pałacowych świeczników zdobiących stół sterczały smętnie resztki świec. Z dywanu nakrywającego kamienną posadzkę niewiele zostało. Cała czwórka od razu pojęła, że od niemal dwustu lat nie postała tu noga żadnej istoty, żywej czy martwej. Do tej pory cała ta gadka o ukrytych skarbach wydawała się dość naiwna, ale teraz spoważnieli.
– Tu właśnie się ukrywaliśmy przez cztery miesiące, od kwietnia do listopada przeklętego roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego – wyjaśnił hrabia z dumą. – Samotni, w ciemnościach rozświetlanych tylko słabymi płomykami nielicznych świec i lamp oliwnych. Udręczeni strachem i brakiem wolności, do której przywykliśmy. Trzymani przy życiu jedynie dzięki nadziei, że ten insurekcyjny koszmar kiedyś się skończy. Dopiero dziewiątego listopada Rosjanie wkroczyli do stolicy, kończąc naszą gehennę.
– Jak siedzieliście tu od egzekucji hetmanów i biskupa w kwietniu do pierwszych dni listopada tamtego roku, to chyba przez siedem miesięcy? – policzył Marek.
– Cztery, bo latem na dwa miesiące wyjechaliśmy do Vichy zażyć, jak co roku, wód mineralnych. Sami rozumiecie, wojna wojną, ale przecież o zdrowie trzeba dbać. No i na podróż do Francji zeszło po dwa tygodnie w każdą stronę – wyjaśnił z godnością arystokrata.
– Nie pieprz głupot – zirytował się Marek. – Vichy jest we Francji, a tam od pięciu lat mieli krwawą rewolucję, a od czerwca terror jakobinów. Gilotynowali kogo popadło, a takich jak ty w pierwszej kolejności! Przyznaj się, pojechałeś do swoich dóbr polować, sypiać do południa i uganiać się za hożymi wieśniaczkami.
Hrabia spiorunował go spojrzeniem.
– Być może lata poplątałem – burknął. – W każdym razie możecie sobie wyobrazić, jak straszliwie cierpieliśmy – wrócił do tematu. –
Warunki były okropne, gdy służba spuszczała nam ukrytą windą jedzenie z kuchni księcia Kazimierza, gotowane w domku mauretańskim. Było już prawie wystygnięte… No i ta nuda. Mieliśmy tylko francuskie poezje i ten jeden głupi fortepian. Ileż można w kółko czytać, pić wino, grać w karcięta i słuchać muzyki? Wymienialiśmy się, rzecz jasna, kochankami, odgrywaliśmy sceny zazdrości, udawaliśmy płomienne romanse, ale i to nam po pewnym czasie spowszedniało do tego stopnia, że pod koniec rozważaliśmy nawet, czy nie oddać się homoseksualizmowi, byle tylko krew żywiej krążyła.
Читать дальше