Hrabia uśmiechnął się do swoich wspomnień. – A gospodarz… Książę podkomorzy miał gest. Gdy jego brat został królem, wyprawił bankiet
dla warszawiaków. Woły pieczono na rożnie, z fontann płynęło wino, wstęp wolny, żryj i pij, ile chcesz! Nikt nie patrzył, kto chłop, kto czeladnik, a kto obywatel czy szlachcic. Muzycy przygrywali na placach. Nie żałowano na fajerwerki. Całe miasto się bawiło wraz z nami. Bez Żydów tylko, bo dla nich większość przekąsek była niekoszerna.
– Mówił pan o lochach – napomniała Gosia.
– Ano tak. W tych ogrodach było kilka dobrze wyposażonych sztucznych grot, do których można było zaciągnąć upatrzoną damulkę, żeby w romantycznej scenerii uprawiać miłość. Były tam wstawione łóżka i wymalowane na ścianach inspirujące obrazki.
W każdym razie, gdy ci nisko urodzeni bandyci się rozochocili, pomyśleliśmy, że zapadniemy tam jak lisy w norze i przeczekamy niedobry czas.
– A ludzie Kościuszki nie aresztowali księcia? – zagadnęła wampirzyca. – Przecież jego brat, król, przyłączył się do Targowicy, i to, zdaje się, w chwili gdy Kościuszko odpierał pod Dubienką atak pięciokrotnie silniejszej armii carskiej.
Marek łypnął na wychowankę. Tym razem naprawdę go zaskoczyła. Czyżby zapamiętała coś z lekcji historii?
– Aresztować księcia Kazimierza? – zirytował się Prut. – A za co niby? Kompletnie nieszkodliwy i przyjacielsko nastawiony do całego świata. Polityką nigdy się nie zajmował, to był radosny opój, hulaka i wielki romantyk.
– Nieszkodliwy romantyk, ale wojewodę Adama Tarłę w pojedynku zastrzelił – burknął zirytowany Marek. – Uprzednio śmiertelnie obraziwszy jego kobietę.
– Nawet trochę śpiewał i tańczył – ciągnął niezrażony hrabia. – Ale to ars amatoria była zdecydowanie jego najmocniejszą stroną. Cały harem zebrał, najładniejsze chłopki ze swoich rozległych dóbr… Tak sympatycznego człowieka nawet kmioty w rodzaju Kilińskiego lubili.
No i lud warszawski pamiętał, kto go karmił i poił. Nie daliby swemu dobroczyńcy krzywdy zrobić.
– Dobrze, podsumujmy – poprosił ślusarz. – Zatem książę Kazimierz was przytulił w swoich jaskiniach rozpusty. I tam zamurowaliście
swoje skarby.
– Dokładnie tak było.
– A potem już po to nie wróciliście. I jesteś pewien, że nikt ich nie wygrzebał?
– Pewności mieć nie mogę, ale to raczej mało prawdopodobne. Po tym trzecim rozbiorze Warszawa stała się nudna. Wyjechały wszystkie przedstawicielstwa dyplomatyczne, które wcześniej wypłacały nam co miesiąc pensyjki, smutno się zrobiło i pusto. Kto mógł, pakował manatki i jechał w świat. Do Drezna, Berlina, Petersburga, gdzie puls życia nadal bił mocniej, gdzie bale, rauty i kariera na obcych dworach. Książę Kazimierz pozostał w stolicy, ale chorował na płuca, wilgoć lochów dawała mu się we znaki, więc porzucił podziemne groty i wolał robić orgie w swoich pałacach.
O jaskiniach zapomniano. Myślę, że nikt tam już później nie właził.
Zatem bierzcie kluczyki do auta, narzędzia i jedziemy po kolię!
– Tak od razu, na łapu-capu? – zdziwił się Marek.
– A macie coś ciekawszego do roboty? – fuknął zirytowany arystokrata.
Trójka wampirów popatrzyła po sobie i jak na komendę wzruszyła ramionami. Tak po prawdzie niczego specjalnego na ten wieczór nie planowali. Partyjka szachów została już zakończona. Co więcej, w telewizji też nie było co oglądać.
– Czekaj, nie rozpędzajmy się tak. – Igor uniósł dłoń. – Czego będziemy potrzebowali? Świdry górnicze? Kilofy? Spychacz ukradniemy, czy może koparkę?
– Tam jest taka duża płyta z kamienia, którą trzeba podnieść. I do tego jeszcze mur do rozwalenia, ale niezbyt gruby i cegły posklejane gliną, bo nie mieliśmy zaprawy – wyjaśnił Prut. – Pół godzinki roboty.
Wampiry popatrzyły na siebie z zafrasowaniem.
– Jakoś mi ta cała sprawa brzydko pachnie – burknął Marek. – No nic, łomy są, lewarek weźmie się z auta. Latarki…
– Mamy cztery sztuki, całkiem niezłe, fabryka kiedyś dla wojska robiła. Baterie też chyba się znajdą – zameldował Igor.
Przeryli pawlacz, powyciągali skrzynki z różnościami spod wanny i powoli skompletowali cały sprzęt. Marek narzekał, że nie ma
w domu młotka murarskiego, ale znaleźli zwyczajny i wybijak. Nie posiadali kasków górniczych, więc założyli robociarskie uszanki. Na brak kilofów nic nie zdołali poradzić.
Dochodziła dwudziesta trzecia, gdy zajechali z fasonem i zaparkowali przed Muzeum Wojska Polskiego. Budynek stał ciemny i milczący. Nad dziedzińcem i skarpą niczym śmiertelny całun zawisł
nastrój gorzkiej melancholii. Lufy eksponowanych na trawniku armat sterczały ponuro, wygrażając gwiazdom. Rakieta Scud bezużytecznie drzemała na lawecie, pozbawiona silnika i głowicy atomowej. Czołgi rdzewiały, wspominając boje z hitlerowcami. O zapalniki min morskich nie rozbijały się już fale przyboju. Dałoby się tędy przejść bez problemu, a potem tylną bramą do parku, ale o tej porze – rzecz jasna – wszystko było zamknięte na głucho. Marek na pewno poradziłby sobie z kłódkami, ale bali się narobić hałasu.
– Obejdziemy od tyłu – zadecydował Igor.
Schodami wewnątrz pylonu mostu zeszli do parku u podnóża skarpy i pomaszerowali alejką na południe. Za ogrodzeniem smutno zwieszały skrzydła stare wojskowe samoloty. Drzewa w parku stały czarne i milczące. Wiewiórki dawno zasnęły w swoich dziuplach.
– Czwórka wampirów przemyka się chyłkiem nocą przez uśpione miasto, wypatrując w parku spóźnionych przechodniów – zachwyciła się Gosia. – Jakie to nieziemsko romantyczne!
Marek spojrzał na nią ciężko, ale nie zdobył się na komentarz.
Niebawem dotarli do murowanej rotundy dawnego wodozbioru, stojącej pośrodku opróżnionej na zimę sadzawki. Obeszli ją bokiem.
W skarpie za budynkiem widać było niewielki betonowy portal.
Prześwit zamurowano przed laty, ale oczywiście młodzi poszukiwacze przygód zdążyli wywalić w murze dziurę. Wampiry zapaliły latarki i dłuższą chwilę przypatrywały się otworowi. Nie wyglądało to zachęcająco.
– Oto macie przed sobą wejście do korytarza prowadzącego ku
reliktom Elizeum – powiedział wzruszony hrabia. – Tylko sztucznej groty obok nie ma, bo się zawaliła. Pamiętam jak dziś. Tam rosły ananasy. – Machnął dłonią gdzieś w ciemność. – A tu, gdzie ta sadzawka, książę podkomorzy miał hodowlę małp. Na drzewkach pomarańczy wisiały lampiony, ćwierkały papużki i kanarki. Młode damulki, rozgrzane tańcami i winem, bez większych oporów pozwalały się prowadzić.
– Małpy w klatkach i lampiony to jeszcze rozumiem. Ale jakie, do cholery, pomarańcze w naszym klimacie? – zirytował się Igor.
– Drzewka w donicach. Zimę spędzały w oranżerii, a wiosną służba wywoziła je i ustawiała. – Arystokrata dumnie podniósł głowę. –
Podobnie jak palmy. W Łazienkach i u księżnej Izabeli Czartoryskiej na Powązkach było podobnie. Ona nawet łabędzie kazała farbować na różowo, żeby wyglądały jak flamingi.
– A te papużki to w klatkach czy jak?
– Przyczepiano je za nóżki na łańcuszkach. Rano służba przychodziła i rozwieszała ptaszki na drzewach, a na noc zabierała do ptaszarni.
– Ja pierniczę, co za porąbana epoka – zauważył Marek. – Ptaszki na pomarańczach rozwieszać… Taniej by wyszły wypchane!
– Żyliśmy z rozmachem, poszukując szczęścia i wyższych doznań estetycznych. Przyziemne sprawy finansowe nie zaprzątały naszej uwagi – prychnął hrabia. – Mówiło się wtedy: „Żyj ponad stan, a środki się znajdą”.
Читать дальше