- Czułeś kiedyś we śnie zapachy albo na przykład dotykałeś przedmiotów?
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
- Markusie - powiedział - dręczył cię sen, w którym widziałeś rzeczy, jakich nie
mogłeś zobaczyć w swoim życiu? W którym czułeś się kimś innym, a nawet myślałeś o sobie inaczej? Sen, w którym zapachy czułeś, światło cię raziło, a ciało nie chciało słuchać?
- Coś takiego.
- To kryształ. Kryształ z głowy mydlarza Iva.
- Co?
- Masz go przy sobie. To on zesłał ten sen. Ujrzałeś jego czasy. Jego świat.
Spojrzałem na Sadkę zaskoczony. To by się zgadzało! Praga początków dwudziestego wieku!
- Co masz na myśli? - zapytałem ostrożnie.
- W tych kamieniach zaklęto wasze wspomnienia. Może nawet dusze, o ile to możliwe. Jeśli jest blisko, może być i tak, że ujrzysz coś, co widział kiedyś on. We śnie umysł nie panuje nad sobą. Otwiera się na inne światy. Dlatego to zobaczyłeś.
- Jesteś pewien?
- Tak. Ja kiedyś... - Wzdrygnął się.
Milczałem, czekając, aż sam zacznie mówić.
- Pięć lat temu - powiedział wreszcie - zdarzyło się, że musiałem przewieźć Oko Jelenia. Kilka dni to trwało. Wtedy co noc dręczyły mnie wizje, które... Niedobrze o tym gadać po nocy. Ale... Ja w tych snach, w tych majakach, nie byłem nawet człowiekiem.
Patrzyłem na miejsca, które nie istnieją. Na światy całe, gdzie rośliny i zwierzęta nie przypominają niczego. Gdzie po oceanach czerwonej wody pływają potwory wielkości lewiatana. Gdzie z nieba spadają ogromne rozpalone głazy. Widziałem ziemię, nad którą świeciły dwa wielkie czerwone słońca. Ujrzałem kolory, których nie umiałem nazwać.
Ujrzałem, jak powietrze wygina się pod wpływem głosu... To była męka. Ale jakoś te cztery noce wytrzymałem.
- Ty...
No tak. To całe Oko to przecież scalak kosmicznego nomada. Załadowany obrazami innych światów, innych cywilizacji. Załadowany osobowością kompletnie obcą.
Kiedyś Ina wyświetliła mi kawałek swoich wspomnień. Efekt był podobny. Informacje o otoczeniu zebrane za pomocą innych zmysłów, wrażenia nieprzekładalne... W dodatku padło na człowieka, który nie był w stanie tego w żaden sposób sobie wytłumaczyć, zracjonalizować...
- Rozumiem - powiedziałem. - A jednak kapitan Peter...
- To nie do końca tak, cudzoziemcze - przerwał mi. - Są ludzie odporni na ten
czar. Nim komuś powierzy się Oko, najpierw jest sprawdzany.
- W jaki sposób?
- Powiedziałem już i tak za dużo. - Zachmurzył się. - A kamień lepiej trzymaj z dala od siebie, bo popaść w obłęd nieprzyjemnym mi się zdaje. Szkoda by cię było.
- Obłęd?
- Ujrzałeś inne czasy. Zobaczyłeś je oczyma innego człowieka. Nie da się żyć w dwu miejscach naraz.
- W dwu miejscach?
- Ja i mój brat uciekliśmy z Nowogrodu. Złamaliśmy najsurowszy carski zakaz, by wyruszyć tam, gdzie panuje jeszcze wolność. I my żyjemy ciągle trochę tu, a trochę jakby tam. Myśli nasze wracają do zaułków, wśród których przyszliśmy na świat, do ścian soboru Świętej Sofii, do murów nowogrodzkiego dietińca. Ciężko nam tu, bo jesteśmy jak drzewka wyrwane z korzeniami, usychające z dala od ziemi, która dała nam życie. Ty podobnie, bez przerwy rozmyślasz o tym, co było. O tym, co utraciłeś.
- Owszem.
- Czy kiedyś tam wrócisz?
- Nie mam do czego. To niemożliwe.
- Powinieneś zatem przestać. Opłacz swoich bliskich i te rzeczy, które straciłeś, a potem żyj tu wśród nas, dzieląc smutki i radości. To jest teraz twoje miejsce. Twój czas.
Twój świat.
- A wy?
- My żyjemy nadzieją, że Hanza kiedyś upomni się o tych, których kiedyś nazwała braćmi... A jeśli nie może, przyjdzie czas, że wrócimy tam sami. Bez kupieckiej armii, zbrojni jedynie w miecze i wolę walki o swoje. My możemy choć przed śmiercią ujrzeć znajome kąty. Ty już nie. Więc taka moja rada. Opłacz i zachowaj w pamięci. Ale żyj tu i teraz.
Maksym zeskoczył z konia i uważnie zbadał ślady odciśnięte na śniegu. Dwie pary znoszonych butów, kostur podróżny... Trop był świeży, zostawiono go niedawno. Wsiadł
na wierzchowca i ruszył po śladach. Istotnie, ujechał może trzy pacierze, gdy nos pochwycił słabą woń dymu. Szałas stał w załomie skał, przed nim paliło się niewielkie ognisko. Okopcony mosiężny kociołek wisiał na trójnogu wykonanym ze świeżych gałęzi brzozy.
Coś w nim bulgotało. Siedzący przy ogniu mężczyzna na widok obcego jeźdźca
zaniepokoił się wyraźnie. Dłoń zacisnął na rękojeści kordu.
Kozak rzucił cugle, a następnie płynnym ruchem wyjął szablę z pochwy i obojętnie wbił ją w śnieg. Pokazał puste ręce. Ukłonił się, zamiatając osełedcem ziemię, dotknął
dłonią serca. Mężczyzna wyraźnie odetchnął z ulgą.
- Szukasz mnie, człowiecze? Czym mogę służyć? -zagadnął.
- Jesteście Ulv, a zwą was Skotnikiem? - zapytał Maksym, kalecząc nieco szwedzki.
- Ja jestem.
- Zostaliście uleczonym z trądu. Niedawno w Bergen stanęliście przed consilium medicum...
- Uznano mnie za zdrowego. Tym samym dopełniłem obowiązku. - Uniósł dumnie głowę. - Trzech medyków z trzech miast uznało mnie za oczyszczonego. Już nie muszę nosić na płaszczu kunich ogonów.
- Najserdeczniej wam winszuję.
To mówiąc, Maksym wyjął z torby kamionkową flachę czerwonego wina i dwa cynowe kubki.
- I goniliście mnie taki szmat drogi, by życzyć mi szczęścia? - Uleczony wykrzywił
wargi w uśmiechu, pokazując pieńki zębów.
Widok butli z miejsca nastroił go życzliwie.
- Niezupełnie - przyznał Kozak. - Sprawę mam... Lek, który rany wasze zamknął, wielce mnie interesuje.
- Zużyłem cały. Ale wiem, gdzie można by zdobyć jeszcze trochę.
- Tak i myślałem. Powiedzcie, proszę, to były białe krążki, jakby małe a grube monety? A wtłoczone w coś cienkiego jak blaszka, ale przejrzystego niczym szkło?
- Znasz zatem ten medykament?
- Widziałem takie u siebie w Siczy. W Bergen pół roku zaledwie temu także je mieli.
Polał wino do kubków. Wychylili, polał raz jeszcze. Tym razem ustawili je blisko ognia, by napój się trochę ogrzał.
- Chcesz zapewne wiedzieć, kto je sprzedaje? Gdzie nabyć takowe można i ile kosztują?
- Tak - skłamał.
Ulv zasępił się.
- Mogę powiedzieć to, co wiem ja. Pochodzę z miasta Mora w kraju zwanym
Dalarna, gdzie góry rodzą miedź i cynę, a każdy mężczyzna do wyboru ma albo ziemię drążyć, albo metal na ogniu wytapiać... Dziad mój sprytniejszy był i doszedł, że każdy, kto metal topi lub kamienie łupie, jednako potrzebuje mięsiwa. Tedy owce zaczął
hodować. Ziem uprawnych u nas mało, a jeziora, choć piękne, niewiele ryb rodzą, jednak łąki trawiaste hodowli sprzyjały. Kiedyś tereny te należały do Lapończyków - zawiesił
głos.
- Wiem, kim są. Mówią o sobie Saami. Dziki to lud albo i dzikich udają, bo słyszałem, że niejeden czytać i pisać się wyuczył.
- To możliwe, wszak niektórzy i wiarę naszą przyjęli.
Pociągnęli grzanego wina. Kozak wyczuł, że nieznajomy od dawna nie miał do kogo otworzyć ust. Słowa lały się jak wezbrana rzeka. Wiedział, że wystarczy cierpliwie czekać i usłyszy się wszystko, co potrzeba, a przy okazji i inne rzeczy, które z pozoru nieważne jakąś wiedzę także niosą... A w obcym kraju każdy okruch może się wszak przydać.
- Na północ od naszych osad zaczyna się już kraina lasów, po której Saami wędrują ze swymi stadami. Żyło się spokojnie, bo nie są to sąsiedzi uciążliwi, a i dobrze ich mieć pod bokiem, gdyż za szpulkę drutu ciągniętego z cyny połcie wędzonego mięsa i piękne skóry oferują. Szkody w interesach mi przy tym nie robią, bo z renów wełny pozyskać się nie da, a jagnięcina smaczniejsza niż wędzone żebra zwierząt leśnych. Pod opieką króla pozostając, podatki w skórach i wosku pszczół leśnych płacą. Dwa lata temu zmiana zaszła.
Читать дальше