- Co sugerujesz? - zapytała kuzynka.
- Niemcy na ogromną skalę eksperymentowali z bronią chemiczną i substancjami psychoaktywnymi. Mówi się na przykład, że na froncie podawali swoim żołnierzom testosteron, żeby zwiększyć ich agresję i odwagę. Próbowali też ponoć uzyskać środki psychotropowe niszczące psychikę więźniów, żeby uzyskać potulnych niewolników,
niezdolnych do buntu. Ale nie wiem, na ile to prawda.
- I co? Sądzisz, że dziewczyna weszła do poniemieckiego tunelu, znalazła starą puszkę jakiegoś świństwa, otworzyła i zatruła się czymś, co jej wywróciło mózg na lewą stronę? -
zadumała się alchemiczka. - Ciekawa koncepcja, ale nie wydaje mi się szczególnie prawdopodobna. Przede wszystkim czy złożona substancja chemiczna, nawet hermetycznie zamknięta, przetrwałaby tyle czasu?
- Nie wykluczam. Skoro wino może dojrzewać w butelkach sto pięćdziesiąt lat i dłużej...
- Hmmm... Dopiszmy zatem taką możliwość do listy hipotez. Tylko jak to sprawdzić?
Przeszli jeszcze kawałek w głąb doliny. Stanęli koło prostego brzozowego krzyża. Nie było na nim żadnej tabliczki, tylko w trawie błyszczały szkła kilku zniczy.
- Mówi się, że tu leżą więźniowie, którzy kuli te sztolnie - wyjaśnił mężczyzna. -
Kilkuset, może kilka tysięcy. Nikt tego nigdy nie sprawdził. Ba, nawet nie wiadomo, czy faktycznie tu spoczywają, czy może krzyż postawiono z innego powodu. Bo mówi się, że w kompleksie Riese wytruto więźniów gazem gdzieś w nieznanych sztolniach i zasypano.
Próbowałem tu kiedyś ściągnąć ekipę z IPN-u, ale mają dużo roboty we Wrocławiu. Tak czy inaczej, sprawdzić kiedyś to będzie trzeba.
- Ponure wojenne tajemnice - westchnęła Katarzyna.
- Ta góra w ogóle jest dziwna. Niemcy pokopali tu rowy i wyłożyli kamieniem. Wygląda to jak elementy gigantycznego systemu odwadniającego, tylko że zaczynają się w lesie, biegną zboczami w dół i urywają się ni w pięć, ni w dziewięć. Do tego pobudowali murki z kamienia w poprzek zboczy. Wytyczyli drogi. Na szczyt można prawie ciężarówką wjechać, przecinka pozarastała, ale widać, jak biegła. Są studzienki jakby melioracyjne, ale zalane betonem. W kilku miejscach znaleziono nawet betonowe zbiorniki na wodę. Może przeciwpożarowe? Tylko po co, skoro tu nie było czego gasić?
- Ma pan jakąś teorię? - zapytała Katarzyna.
- Myślę, że dopiero przygotowywano się, żeby na poważnie zacząć prace budowlane, ale wojna skończyła się szybciej, niż przewidzieli stratedzy Hitlera. I pozostał nam taki smutny pomnik. Zbudowane drogi dojazdowe, wykute korytarze i groby ludzi, których przygnano tu na wykończenie...
- Smutne - potwierdziła Stanisława.
Patrzyła na skalne urwiska i milczała zadumana.
- Tak, myślę o wojnie - odezwała się wreszcie. - Dawno w żadnej nie brałam udziału. Nie było okazji. Ostatni raz w Erytrei, dwadzieścia lat temu, ale krótko i z doskoku...
- Ty byś chciała...? - zdumiała się kuzynka.
- Czasem, trochę, wojna to nie jest miejsce dla damy, ale zarazem pociąga mnie jej swoisty dziki romantyzm.
- Co?! - Katarzyna spojrzała zdumiona.
- Koń, karabin w garści, świadomość wymierzania sprawiedliwej odpłaty rozmaitym szujom.
- Ale na wojnie i ciebie mogą zastrzelić.
- Ich prawo. - Stanisława uśmiechnęła się pogodnie. - Nie obrażam się o to.
- Wojna to krew, pot, rany, błoto okopów, brud... Zresztą epoka konnicy to już zamierzchła przeszłość. Dziś raczej poczujesz woń smaru od czołgu, a nie koński pot... Albo nic nie poczujesz, bo trafi cię rakieta kierowana przez satelitę, a odpalona z odległości setek kilometrów.
- Ano tak, odhumanizowało się to strasznie. Nie ma pięknych mundurów, łopotu sztandarów, poskrzypywania skórzanych siodeł, ostrych szabli, lanc...
- Na szczęście nie ma też waszych metod amputacji, tego piłowania kości ręczną piłką na żywca. Ani zalewania ran postrzałowych gorącym olejem.
- No tak... W każdym razie moja epoka odeszła. Nieważne, zapomnijcie o tym, co mówiłam. Wracajmy na śniadanie.
Ruszyli w stronę pensjonatu. Las kryjący niedokończoną fabrykę powoli zostawał za nimi. Katarzyna popatrywała na Zdzisława. Mężczyzna miał minę, jakby chciał o coś zapytać.
Widać było, że bije się z myślami, odwleka moment...
- Słyszałem o rytuale luster... - zagadnął nieoczekiwanie.
- Ja też - mruknęła Stanisława powściągliwie.
Odpowiedź wyraźnie go speszyła, ale nie poddał się od razu. Przełknął ślinę.
- Czy w tym przypadku...?
- Raczej nie - ucięła. - Zresztą ja tego nigdy nie robiłam. A żeby się udało, potrzeba fachowca. Stawia się gwiazdę z siedmiu luster i siedmiu świec tak, żeby wzajemnie łapały swoje odbicia - wyjaśniła kuzynce.
- I co to daje? - zaciekawiła się Katarzyna.
- Łamie rzeczywistość. Otwiera czasoprzestrzeń. Niweczy barierę ochronną, jaką jest horyzont postrzegania zmysłowego. Pozwala dostrzec to, czego normalnie nie widzimy, ale zarazem odsłania nasz świat. Granica światów nie staje się tylko przejrzysta. Ona częściowo znika. Problemów jest kilka. Po pierwsze to jest magia. A magia jest ex definitione niebezpieczna. Po drugie, żeby tą metodą sprowadzić zabłąkaną duszę, trzeba wysłać przewodnika. Szamana, maga, czarownika, indiańskiego uzdrowiciela, słowem, kogoś, kto się
na tym zna. Trudno takiego znaleźć, a jeszcze gorzej z weryfikacją jego uzdolnień. Pół biedy, jeśli to będzie zwykły oszust... Po trzecie, jeśli otworzymy przejście, nie wiadomo, co przyjdzie, zanim je zamkniemy.
- Skąd przyjdzie? - zaniepokoił się Zdzisław.
- Z zewnątrz - ucięła Stanisława. - Biblia nie bez powodów zakazuje podobnych działań -
dodała po chwili. - Otworzyć takie przejścia jest trudno, w dodatku nigdy nie ma gwarancji, że to się zamknie na amen. Nasze domy są na swój sposób automatycznie chronione. Ale jak ktoś bawi się w wywoływanie duchów i temu podobne rzeczy, otwiera drzwi różnym siłom.
Ich przewodnik nic nie odpowiedział. W głosie alchemiczki pobrzmiewała nuta, która skutecznie zniechęcała do zadawania dalszych pytań.
*
Zuzanna jadła śniadanie mechanicznie, jak nakręcany automat. Jej spojrzenie błądziło gdzieś, zdawała się nie dostrzegać siedzących przy stole. Katarzyna polała pajdę chleba miodem. Był bardzo ciemny i pachniał mocniej niż te, które znała. Czuła się trochę nieswojo w towarzystwie milczącej, jakby nieobecnej dziewczyny, ale Stanisława jadła zupełnie spokojnie.
- Przede wszystkim myślę, że trzeba poznać powód - powiedziała, odkładając widelczyk.
- Co się stało, że uciekła w głąb siebie lub... gdzie indziej. Mamy już kilka pierwszych tropów. Po pierwsze nie jest dobrze mieszkać w miejscu, gdzie rozlano krew, gdzie wielu ludzi zginęło złą i nagłą śmiercią. Cierpienie jakoś odkształca rzeczywistość. Promieniuje, może rezonuje. Szkodzi żywym. Trzeba wiele dobra, żeby przełamać te wpływy.
- Staruszki dokarmiające koty na Muranowie odczarowują klątwę po warszawskim getcie? - Katarzyna próbowała ironizować, ale zabrzmiało to nieoczekiwanie żałośnie.
- To nie takie proste - westchnęła jej kuzynka. - Ale generalnie o to mniej więcej chodzi.
O zrównoważenie zła i dobra. O zatarcie złej przeszłości... O miłość i radość, którą daje budowanie nowego domu, choćby na ruinach starego. Tu nikt tego nie zrobił.
- Mój dom raczej nie był w żaden sposób wykorzystywany przez SS czy gestapo - zaczął
Zdzisław. - W każdym razie nie natrafiłem tu na żadne podejrzane ślady. Nie ma w piwnicy wzmocnionych drzwi ani inicjałów więźniów wydrapanych na ścianach.
Читать дальше