- Wybieg dla drobiu? - zapytała Katarzyna.
- Ekologiczna hodowla - wyjaśnił mężczyzna. - Karmimy kury pszenicą, siekaną pokrzywą i innymi tradycyjnymi paszami. Poza tym wygrzebują sobie robaczki z robaczarni.
Wszystko wedle dawnych przepisów gospodarskich. Jak ktoś się u nas zatrzyma, karmimy swojskim jedzeniem.
Zatrzasnął drzwiczki i zaczął wyciągać z bagażnika ich bagaże.
- Coś jak nasze plany. Tyko że my poszłyśmy w hodowlę gęsi i produkcję pierza, smalcu i przetworów z mięsa. Wyrobów luksusowych pod względem jakości, ale za rozsądną cenę.
Niestety, wyraźnie nie ma na to odbiorcy. Mój interesik w zasadzie splajtował... Ludzie się trują „pasztetem z gęsi” z marketu, a tam prawdziwej gęsiny ledwie siedem procent.
- To ja widziałem ostatnio pasztet z jelenia, który „elementów” jelenia zawierał aż trzydzieści osiem procent. Ciekaw jestem tylko, co to były za elementy. Albo napój ponoć wytwarzany z herbaty, który zawiera jej aż czternaście promili...
- Nie możecie o czymś weselszym pogadać?! - ofuknęła ich Stanisława.
- Sztukujemy też budżet miodem - wyjaśnił chłopak. - No i zjadamy to, co się nie
sprzeda. Zawsze to ulga dla kieszeni, jak kupować nie trzeba.
- Macie własną pasiekę? - zainteresowała się żywo alchemiczka.
- Mamy barcie. - Uśmiechnął się z dumą.
- Że co?! Prawdziwe leśne barcie!? Ja chyba śnię - wyszeptała, widząc w jego oczach potwierdzenie. - Od lat szukam barciowego miodu!
- Dopiero się rozkręcam - wyjaśnił. - Na handelek idzie na razie gdzieś z dziesięć kilo rocznie. Ale mam już kilkanaście pni, regularnie osadzam nowe roje...
- Co to jest miód barciowy? - zainteresowała się Katarzyna.
- No miód z barci... Aaaaa... wiesz, co to barć? - zirytowała się alchemiczka.
- Ul jakiś, tak mi się kojarzy, że coś związanego z lasem. Pszczoły żyjące w pniach drzew?
- To miód, który produkują pszczoły żyjące w dziuplach, czyli właśnie barciach - wyjaśnił
chłopak. - Oczywiście ich schronienie jest odpowiednio przygotowane. Pień trzeba wydrążyć, zabezpieczyć deską umożliwiającą też dobranie się do plastrów. Dawniej jeszcze obok wieszało się kloce drewna na linach, żeby utrudnić napaść ze strony niedźwiedzi. W każdym razie osadza się roje w lesie i pszczółki robią swoje. Raz w roku trochę się im tego podbiera.
Mamy trzy parcele własnego lasu, rosną tu stare drzewa lipowe. Jest miejsce, no i nie spieszy nam się. Konkurencji też jakoś nie widać.
- Jeszcze przed wojną trochę tego było na Polesiu i Wileńszczyźnie - wyjaśniła Stanisława. - Niedobitki już raczej, bo wszyscy tak zwani poważni pszczelarze trzymali pszczoły w zwykłych ulach. Potem diabli, czyli czerwoni, wszystko wzięli, a co gorsza, zabrakło fachowców...
- Powolutku wszystko odtworzymy. Byle władza nam nie przeszkadzała, a zwłaszcza byle nie próbowała nam pomagać. Zapraszam na salony. - Pchnął drzwi.
Weszli do holu wyłożonego kamiennymi płytami. Szeroki korytarz biegł przez dom na przestrzał. Na jego końcu znajdowała się spora weranda, pełniąca rolę letniej jadalni. Na spotkanie gości wyszła kobieta, na oko sądząc, trzydziestoletnia.
- Mam na imię Celina. - Wyciągnęła dłoń.
Przybyłe przedstawiły się. Drzewa za oknami szumiały złowieszczo. O szyby uderzyły pierwsze krople. Weranda oświetlona mocną lampą i czerwonym żarem z kominka była wyspą światła i spokoju. Szeroki stół zaścielono świeżym obrusem.
- Tak pomyślałam, że po podróży zachcecie zjeść coś ciepłego na kolację - powiedziała gospodyni, zapraszając stanowczym gestem do stołu.
- A to jest moja siostra. - Zdzisław wskazał dziewczynę siedzącą na fotelu.
Zuzanna wyglądała z pozoru normalnie, jak zwykła szesnastolatka. Miała sympatyczną, choć może ciut zbyt okrągłą buzię, ładne, łukowato wygięte brwi i gęste ciemne włosy upięte w koński ogon. Ubrana była w ciemnobordową sukienkę obszytą u dołu koronką. Dopiero po chwili zwracała uwagę dziwna sztywność sylwetki, obojętny wyraz twarzy i kompletnie nieobecne spojrzenie dużych piwnych oczu.
Zasiedli do kolacji. Zuzanna, pociągnięta za rękę, posłusznie usiadła na krześle przy stole.
Nadal nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń. Stanisława obserwowała ją dłuższą chwilę.
- Nie wygląda to dobrze - orzekła wreszcie. - Zazwyczaj je samodzielnie?
- Tak - odpowiedziała Celina. - Jak podstawimy kanapki pod nos, to zje. Herbatę też pije i nie parzy się, zawsze czeka, aż przestygnie. Dlatego wydaje nam się, że coś tam się jeszcze kołacze... - urwała i wykonała ręką gest wkręcania żarówki.
- No cóż. Zobaczę, co da się zrobić - westchnęła alchemiczka.
- To nie jest żadna znana choroba... Nie pasują objawy... - zaczęła gospodyni.
- Istnieją choroby, o których oficjalna medycyna milczy. Opisy dawnych epidemii nie zawsze dają się przyporządkować znanym dziś chorobom. W niektórych przypadkach domniemywa się, że niektóre bakcyle lub wirusy mogły po prostu wymrzeć. W innych uczeni podejrzewają, że niektóre szczepy znanych chorób mogły wykazywać się większą zjadliwością niż występujące obecnie. Co do chorób duszy, jest podobnie. Są swoiste dla epok i kultur, w których wystąpiły. Nikt z nas nie wierzy w magię voodoo, a tymczasem w krajach, gdzie rozpleniła się ta pseudoreligia, notowane są przypadki chorób psychicznych związanych z jej uprawianiem.
- Aborygeni z Australii wierzą, że ich szamani mogą zabić kogoś, rzucając urok -
zauważył Zdzisław. - Niby bzdura, ale przeklęci przez nich tubylcy rzeczywiście umierają.
Przypuszcza się, że ofiarę zabija jej własna podświadomość...
- Zapewne tu zachodzi podobny mechanizm, ale zobaczyłam w życiu zbyt wiele, żeby lekceważyć czy od razu wykluczać wyjaśnienia najprostsze.
- Sądzi pani, że to może być efekt rzuconego... uroku?!
- Nie wiem, ale ta możliwość wydaje mi się całkiem prawdopodobna. Spróbujemy to sprawdzić.
- Mieszkanie jest poświęcone... - zauważyła gospodyni.
- To dobra ochrona, ale czasem wychodzi się przecież na zewnątrz. - Alchemiczka wpatrywała się w oczy chorej.
- Tak czy inaczej, nie będzie to chyba proste - zadumała się jej kuzynka.
Po chwili Celina wniosła półmisek frytek. Pomiędzy nie wyciśnięto dwa lub trzy ząbki czosnku. Katarzyna ze zdumieniem stwierdziła, że zapach ten wywołał u niej silny ślinotok.
- Jak na Wołyniu - szepnęła Stanisława.
- Jadała pani tak przyprawione przed wojną na Kresach? - zapytała Celina. - Bo ja to podpatrzyłam u jednej znajomej...
- Nie, pięć lat temu w knajpie dla przemytników po ukraińskiej stronie granicy, przy szosie na Luboml - uśmiechnęła się młodsza z kuzynek.
Tymczasem na stół wjechała rynka z zapiekanym bakłażanem i półmisek z dobrze wysmażonymi kurzymi udkami.
- Nie wierzyłam, że istniejecie i że uda się was odnaleźć - powiedziała gospodyni, nalewając herbatę do filiżanek. - I że zgodzicie się przyjechać.
- No cóż. - Stanisława lekko wzruszyła ramionami. - Staram się pomagać ludziom. Poza tym to wyzwanie. Przez ostatnie miesiące moje życie było przerażająco jałowe. Liceum, w którym pracowałyśmy, zamknięto, rzekomo z powodu niżu demograficznego.
- Oszczędzają na wszystkim... - zauważył Zdzisław. - Tylko urzędnicy się plenią jak stonka i podatki mamy coraz wyższe.
- W każdym razie jakoś nie umiałam sobie znaleźć zajęcia odpowiednio absorbującego umysł. Zagadka... - Alchemiczka popatrzyła spod oka na Zuzannę. - Z całym szacunkiem dla waszych trosk i problemów, ale dla mnie to wyzwanie, które ożywia, sprawia, że rozleniwione myśli ruszają do szaleńczego galopu jak zacięte batem, a krew żywiej krąży w żyłach.
Читать дальше