— Kiedy dotrzemy na miejsce, będzie akurat pora żniw — poinformował mnie Łabędź.
— Co?
Wzruszył ramionami.
— Po prostu wiem. Niewykluczone, że miał rację.
— Niech wszyscy posłuchają. Odpocznijcie w nocy najlepiej, jak się da. Chcę, żebyśmy wyruszyli w drogę wcześnie rano. A nie wiadomo, co nas czeka na krańcu drogi.
Ktoś warknął, że jeśli chcę, aby spał, dlaczego nie zamknę się i nie pozwolę mu zabrać się do roboty.
Sama ledwie potrafiłam stłumić ziewanie, chociaż nie minęło wcale dużo czasu, odkąd obudziłam się przy tronie Shivetyi. Czułam, jak myśli wymykają mi się spod kontroli. Powiedziałam:
— Zapomnijcie o wszystkim innym. Zamierzam pierwsza skorzystać z własnej rady. Gdzie jest miejsce, w którym mogę owinąć się kocami i lec, zanim stracę przytomność?
Jedyne wolne miejsce znajdowało się na samym końcu obozu Kompanii. Wszyscy towarzysze mojej podniebnej przygody, oprócz Tobo, musieli przenocować właśnie tam. Wcześniej postanowiłam, że zjem jeszcze coś przed snem, jednak wyczerpanie wzięło górę, zanim przełknęłam choć trzy kęsy demonicznego jedzenia. Ostatnia moja myśl krążyła wokół kwestii, jak też Bóg mógł przeoczyć, że oto jedna z Wiernych przyjęła dar od jednego z Przeklętych.
Interesujące ćwiczenie. Bóg wie wszystko. Stąd też, Bóg z góry musiał wiedzieć, co zrobi Shivetya, i pozwolił mu na to. Musiało zatem być zgodne z wolą Boga, byśmy skorzystali ze szczodrobliwości demona. A grzechem byłoby sprzeciwiać się Boskiej woli.
96
Miałam dziwne sny.
Jakże mogłoby być inaczej. Czyż Shivetya nie gościł w mojej głowie? Czy nie znajdowałam się na nawiedzonej lśniącej równinie?
Kamień pamięta. I kamień zechciał, abym się dowiedziała.
Przebywałam naonczas w innym miejscu, w czasie, który nie był moim czasem. Byłam Shivetyą, a przynajmniej miałam udział w jego sposobie postrzegania świata, ze wszystkich stron naraz, bladą imitacją Boskiego Widzenia. Mogłam przebywać we wszystkich miejscach równocześnie, gdyż spojrzenie na posadzkę otaczającą tron zapewniało kontakt z całością mej domeny. Tak więc stawaliśmy się jednością w naszej wiedzy, pieśniarz i pieśń.
Liczny oddział wędrował skroś mego oblicza. Postrzegałam czas inaczej niż śmiertelnicy, ale rozumiałam, że minęły wieki od czasu, kiedy miało to miejsce po raz ostatni. W pewnej chwili śmiertelnicy przestali przychodzić. A przynajmniej nie działo się to tak często jak ongiś. I nigdy nie było ich już tak wielu.
We śnie zostało ze mnie dość Śpioszki, bym zidentyfikowała wspomnienia Shivetyi z nadejścia Uwięzionych, zanim jeszcze wpadli w pułapkę zastawioną przez Duszołap. Dlaczego demon chciał, abym te właśnie sceny oglądała? Znałam tę historię. Murgen kilkakrotnie mi ją opowiadał, chcąc koniecznie, aby trafiła do Kronik dokładnie w takiej formie, jakiej sobie zażyczył.
Nie potrafiłam w wyraźny sposób wyczuć osobowości, w której zostałam zanurzona, jednak zdawałam sobie sprawę z delikatnej sugestii każącej mi porzucić ciekawość, zrezygnować z pytań, przestać identyfikować się z jednym punktem widzenia, pozwolić, by z pąka rozwinął się kwiat. Powinnam większą uwagę zwracać na zdolności Wujka Doja. W czasach takich jak te umiejętność odrzucenia własnego ja mogła okazać się użyteczna.
Czas zdecydowanie inaczej płynął dla demona. Ale próbował dostosować swą wizję do umysłowości efemerycznego śmiertelnika, aby przekazać to, o co mu chodzi, aby dostarczyć informacji, która okaże się dla mnie użyteczna.
Obserwowałam więc całą przygodę aż po wielką i rozpaczliwą ucieczkę, w której życie stracił Kubeł, Wierzba zaś otrzymał szansę przejścia do historii jako pionek w rękach zła. Ale nie potrafiłam tego zrazu pojąć, ponieważ wszystko to były wyłącznie bliższe szczegóły wydarzeń znanych mi wcześniej w ogólnym zarysie.
Nie byłam jednak kompletnie głupia. Wreszcie załapałam. Pytanie to przyszło mi do głowy już wcześniej, nie sądziłam jednak, że ma wartość decydującą. Teraz muszę tylko dojść trochę do siebie, a przypomnę sobie, że już wcześniej je zadawałam.
Pytanie brzmiało następująco: co się stało z jedynym członkiem wyprawy, o którego losach nie mieliśmy pojęcia? Niewiarygodnie niebezpieczną zmiennokształtną czeladniczką, Lizą Deale Bowalk, zaklętą w postaci czarnej pantery, którą na równinę wwieziono w klatce, podobnie jak więźniów Długiego Cienia i Wyjca. W całym zamieszaniu gdzieś się rozpłynęła. Murgen nigdy nie odkrył, co się z nią stało. O czym zresztą wspominał.
Poznałam prawdę. Prawdę wedle Shivetyi.
Nie wszystkie mniej znaczące szczegóły stały się dla mnie całkowicie jasne. Shivetya miał kłopoty z koncentracją na konkretnych momentach. Ale wychodziło na to, że klatka Bowalk została uszkodzona podczas panicznej ucieczki braci Kompanii, którzy nie mieli dość szczęścia, by trafić do pola staży wraz z Uwięzionymi.
Strach rodzi strach. Wielkiego paskudnego kota również ogarnęła panika. Siły i gwałtowności jej starczyło, by do końca zniszczyć klatkę. Wyrwała się na wolność, równocześnie jednak mocno kalecząc ciało. Uciekła na trzech łapach, z podkurczoną lewą przednią, którą opuszczała na kamienie jedynie w wypadku najwyższej konieczności. Wtedy przeraźliwie wyła. Niemniej i tak potrafiła biec szybko. Przed zmrokiem pokonała prawie trzydzieści mil — wszakże kierunek wybrała raczej przypadkowo, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, iż nie zmierza w stronę domu, póki nie było już za późno.
Wówczas po prostu wybrała jedną z dróg i pobiegła nią. A nocą pewien niewielki bystry cień dogonił ją tuż przed końcem drogi. I zrobił to, co zazwyczaj robią nieoswojone cienie. Zaatakował. Kiedy zobaczyłam, co się wówczas stało, prawie nie potrafiłam uwierzyć. Cień zranił panterę, ale nie zabił jej. Walczyła i zwyciężyła. Pokuśtykała dalej. A zanim potężniejsze cienie zdecydowały się dogonić ją i dobić, przeszła chwiejnie przez zrujnowaną Bramę Cienia, znikając z oczu Shivetyi. Co oznaczało, że ostatni raz żywą widziano ją, kiedy wchodziła do świata nie będącego ani naszym światem, ani Krainą Nieznanych Cieni. Pozostawało mieć nadzieję, że ta uszkodzona brama wydarła z niej resztki życia albo przynajmniej poraniła do tego stopnia, by nie mogła w pełni odzyskać sił, płonęła w niej nienawiść bowiem równie mroczna jak ta, która z cieni czyniła to, czym były, jednak znacznie bardziej precyzyjnie ukierunkowana. I właśnie Kompania stanowiła jej przedmiot.
Ten fragment „ja" Śpioszki, który nigdy ostatecznie nie zlał się z polem percepcyjnym Shivetyi, zastanawiał się, co też pomyśli Kapitan, kiedy mu powiem, że Bowalk dotarła przez przypadek tam, gdzie zamierzała, a gdzie najwyraźniej nie była w stanie dojść Kompania, mianowicie do Khatovaru.
„Ja" Śpioszki nie potrafiło pojąć, dlaczego wieści te miałyby być na tyle ważne dla Shivetyi, by musiał nawiedzać moje sny, jednak sam fakt nie budził wątpliwości.
Znaczące musiały być także postacie Nef, owych wędrowców snów, których Murgen nazwał imionami: Washene, Washane i Washone.
Zanurzyłam się więc głębiej w umysł Shivetyi, odsuwając na bok przeżycia, jakie wzbudziło we mnie podążanie za zmienno-kształtną. W większym stopniu zjednoczyłam się z demonem, ten zaś w głębszej jeszcze identyfikacji pogrążył się w równinie, stał się jeszcze bardziej czystą manifestacją woli wielkiej maszyny. Przed oczyma przemykały mi mgnienia obrazów, wspomnień złotych wieków pokoju, pomyślności i oświecenia, które skroś milczącego kamienia dotarły do wielu światów. Byłam świadkiem przemijania dziesiątków zdobywców. Widziałam odsłony najbardziej starożytnych wojen, obecnie pamiętanych tylko w mitologiach religii Gunni i Kłamców czy nawet mojej własnej — ponieważ, będąc Shivetyą i w jednej chwili mając przed oczyma wszystkie czasy, nie potrafiłam zamknąć oczu na fakt, że wojna w Niebiosach — która wedle mej religii rzekomo miała nastąpić wkrótce po tym, jak Bóg stworzył ziemię i niebo, i która skończyła się strąceniem Przeciwnika do otchłani — zapewne stanowi echo tego samego boskiego boju, który inne mitologie zapamiętały zgodnie z własnymi upodobaniami światopoglądowymi.
Читать дальше