Stanęłam przed Shivetyą. Oczy demona pozostawały otwarte. Czułam, jak we wnętrzu mej głowy delikatnie muska mnie jego myśl. Z jakiegoś powodu przed oczyma stanęły mi górskie wyżyny i szczyty, na których śnieg nigdy nie topnieje. Stare rzeczy, rzeczy zmieniające się powoli. Cisza i kamień. Mój mózg nie dysponował lepszym sposobem interpretacji natury tego, czym był Shivetya.
Powtarzałam sobie wciąż, że demon jest starszy niźli najstarsze zapiski dziejów mego świata. I czułam też to, o czym wspominał Tobo: ciche, niewzruszone pragnienie, aby nie postarzeć się więcej ani trochę. Odnajdywałam w umyśle Shivetyi dążność bardzo przypominającą poryw religijny Gunni — odnalezienia drogi do nirwany, która jako jedyna stanowić może lekarstwo na zmęczenie i udrękę istnienia.
Próbowałam przemówić do demona. Próbowałam wymienić z nim myśli. Było to dosyć przerażające doświadczenie, mimo iż jego efekty w znacznej mierze łagodziła wiara we własne siły i dobre samopoczucie, biorące się z darów kulinarnych, jakimi obsypał nas Shivetya. Jednak tak naprawdę nie miałam ochoty na wspólnotę myśli nawet z nieśmiertelnym golemem, który przecież i tak nie pojmie ich treści i zmartwień, jakich mi przysparzały.
— Śpioszka?
— Hę? — Aż podskoczyłam. Czułam się dosyć dobrze, aby w najzupełniej dosłownym sensie było mnie na to stać. Czułam się tak dobrze, jak powinnam czuć się dawno temu w nastoletniej wiośnie mego życia, gdybym nie miała wówczas dość powodów, aby żałować, że przyszłam na świat. Uzdrawiające własności darów demona wciąż nie ustawały w swej magii.
Łabędź powiedział:
— Wszystkich zmorzył sen. Nie mam pojęcia, jak długo spaliśmy. Nawet nie wiem, jak się to stało.
Spojrzałam na demona. Ani drgnął. Nic dziwnego zresztą. Ale na jego ramieniu siedziała biała wrona. Gdy tylko zdała sobie sprawę, że odzyskałam świadomość, pomknęła zaraz w moją stronę. Wyciągnęłam przed siebie ramię. Ptak wylądował na moim nadgarstku, jakbym była sokolniczką. Głosem niemal zbyt wolnym, by za nim podążać, powiedział:
— Odtąd będzie to mój głos. Gardło tego ptaka jest wyćwiczone, umysłu zaś nie zaśmiecają myśli i przekonania, utrudniające komunikację.
Zdumiewające. Zastanawiałam się, co na to Pani. Jeśli Shivetya przejął panowanie nad umysłem ptaka, będzie odtąd całkowicie ślepa i głucha, póki nie obudzimy jej z zaczarowanego snu.
— Odtąd będzie to mój głos.
Pojęłam, że słowa powtórzone zostały w odpowiedzi na wzbudzoną we mnie, choć niewypowiedzianą ciekawość.
— Rozumiem.
— Pomogę wam w waszych poszukiwaniach. W zamian wy zniszczycie Drin, czyli Kinę. Wówczas uwolnicie mnie.
Z podtekstu zrozumiałam, że chodzi mu o uwolnienie od życia i ciężaru obowiązku, nie zaś tylko od niewygody jego tronu.
— Uczynię tak, jeśli to tylko w mojej mocy.
— Jest to w twojej mocy. Zawsze było.
— A co to ma znaczyć? — Potrafiłam rozpoznać tak typową dla czarowników, tajemną wyrocznię, kiedy już się na nią natknęłam.
— Zrozumiesz, kiedy nadejdzie czas, by zrozumieć. Teraz wszakże nadszedł czas, abyście stąd odeszli, Kamienny Żołnierzu. Idź. Stań się Wędrowcem Śmierci.
— A cóż to niby, u diabła, ma znaczyć? —jęknęłam. Podobne odgłosy dobyły się z ust kilku moich towarzyszy, którzy w większości również już nie spali i pożerali teraz demoniczne pożywienie, równocześnie nadstawiając uszu.
Posadzka zaczęła się poruszać, z początku zupełnie niepostrzeżenie. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że ruch obejmuje jedynie te partie najbliżej tronu, które objęło całkowite uzdrowienie. Teraz wiedziałam, że wszelkie uszkodzenia, włączywszy w to trzęsienie ziemi tak potężne, by jego skutki tknęły również Taglios, zostały spowodowane w całości przez Duszołap, podczas jej całkiem błędnie wykoncypowanego eksperymentu. Odkryła „maszynerię" i tknięta charakterystycznym dla siebie impulsem, każącym lekceważyć konsekwencje czynu, zaczęła majstrować przy mechanizmie tylko po to, by zobaczyć, co się stanie. Potrafiłam sobie to wyobrazić z taką jaskrawością, jakbym była naocznym świadkiem całego wydarzenia, a to dlatego, że prawdziwy świadek podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami.
Dowiedziałam się o wszystkim, co Duszołap robiła podczas swoich kilku wizyt w fortecy, w czasach gdy Długi Cień wierzył, że jest wyłącznym panem Bramy Cienia i nie dopuszczał w ogóle możliwości, by pozostali próbowali się w ogóle do niej zbliżyć, nawet gdyby dysponowali działającym kluczem.
Dowiedziałam się teraz wielu rzeczy w taki sposób, jakbym uczestniczyła w tych wydarzeniach. Niektórych bynajmniej nie chciałam poznać. Kilka obejmowało odpowiedzi na pytania dręczące mnie od lat, odpowiedzi, którymi będę mogła podzielić się później z Mistrzem Santaraksitą. Głównie były to kwestie, które z pewnością mi się przydadzą, jeśli postanowię zostać tym, kim Shivetya chciał, abym została.
Ul zaskoczonych myśli rozbrzęczał się w mojej głowie. Nachyliłam się nad nim na chwilę, aby stwierdzić, czy znam odpowiedź na to jedno pytanie. Ale żadne wspomnienia nie pozwalały stwierdzić, co mogło stać się z kluczem, koniecznym, jeśli rzeczywiście Długi Cień, alias Maricha Manthara Dhumrak-sha, wraz ze swym uczniem Ashotushem Yakshą przybyli do naszego świata z Krainy Nieznanych Cieni.
A z pewnością nie pozbyłam się nawet odrobiny lęku przestrzeni.
Chwilę po tym, jak posadzka przestała się obracać, biała wrona poderwała się w górę. I niech mnie cholera, jeśli sama nie podążyłam w ślad za nią — aczkolwiek bynajmniej tego nie chciałam.
Moich towarzyszy uniosło w powietrze zaraz po mnie. Wielu zaskoczonych upuściło broń i swój dobytek, przypuszczalnie również opróżniło żołądki. Tylko w oczach Tobo ten niespodziewany lot stanowił doświadczenie najwyraźniej przyjemne.
Popłoch i Iqbal zacisnęli mocno powieki i gwałtownie wykrzykiwali modły błagalne, wznoszone do fałszywych wizerunków Boga, w które wierzyli. Ja wzniosłam swe myśli do Boga, Który Jest Bogiem, prosząc Go, by okazał miłosierdzie. Rzekołaz beznamiętnie modlił się do swoich pogańskich bóstw. Doj i Łabędź nie odezwali się ani słowem. Łabędź dlatego, że zemdlał.
Tobo paplał coś w zachwycie, informując każdego, kto chciał go słuchać, jak to cudownie jest latać; patrzcie tutaj, patrzcie tam — a pod nami rozległa przestrzeń komnaty rozciągała się niczym powierzchnia samej równiny...
Potem wylecieliśmy przez dziurę w stropie, w twarze uderzył powiew chłodnego powietrza prawdziwej równiny. Zapadał zmierzch, na zachodnim horyzoncie niebo wciąż jeszcze płonęło szkarłatem, jednak nad głowami już dominował granat. Gwiazdy Pętli lśniły blado na wprost naszych oczu. Kiedy opadaliśmy ku powierzchni, znalazłam w sobie dość odwagi, by spojrzeć za siebie. Sylwetka fortecy majaczyła na tle północnego nieba, jej stan wydawał się znacznie gorszy niźli wówczas, gdy przybyliśmy. Wszystkie nasze rzeczy — to, co upuściliśmy, albo czego nie mieliśmy czasu złapać podczas wznoszenia się — leciały w ślad za nami.
Przez chwilę czekałam, czy sztandar też dołączy do strumienia przedmiotów. Moje nadzieje spełzły na niczym. Nie pojawił się.
Читать дальше