Łabędź stał już obok mnie. „To" natomiast było rzeczą przypominającą z grubsza piecyk, w którym nawet zostało nieco popiołu. Został wykonany z kutego mosiądzu w stylu powszechnie spotykanym w większości kultur zamieszkujących ten kraniec świata.
— Chcesz, żebym wydarł kilka kart na podpałkę?
— Nie, nie chcę żebyś cokolwiek wydzierał. Nie słuchałeś, jak ci mówiłam, że te książki mogą cię zmusić, żebyś je czytał?
— Słuchałem. Czasami jednak nie słyszę zbyt dobrze.
— Jak większość ludzkiej rasy. — Ja natomiast byłam przygotowana. Po kilku chwilach już płonął niewielki ogień. Ostrożnie uniosłam jedną z ksiąg, dbając, by ani Łabędziowi, ani mnie okładka nie rzuciła się w oczy. Lekko rozłożyłam jej stronice i położyłam na płomieniach, grzbietem ku górze. Najpierw spaliłam ostatni tom. Tak na wszelki wypadek.
Mogło nam jeszcze coś przeszkodzić. Chciałam w pierwszej kolejności zniszczyć tom, którego nie widziała Córka Nocy. Pierwszą księgę, której partie skopiowała przynajmniej kilkakrotnie i której fragmenty z pewnością mogła zapamiętać, spalę na końcu.
Ostatecznie książkę udało się podpalić, ale nie płonęła dobrze. Wydzielała z siebie paskudnie śmierdzący czarny dym, który natychmiast wypełnił jaskinię, zmuszając Łabędzia i mnie do położenia się wprost na lodowym podłożu.
Podziemny wiatr w końcu częściowo rozegnał dym. To, co zostało, nie było już tak przytłaczające, kiedy powierzyłam drugą księgę płomieniom.
Czekając na chwilę, gdy będę mogła włożyć ostatni tom do ognia, dumałam, dlaczego Kina nic nie robi, by odeprzeć ten cios zadany jej nadziejom na wskrzeszenie. Mogłam jednak tylko się modlić, by wynikiem ofiary Goblina była tak poważna rana, że uniemożliwi jej zrozumienie od razu, co się wokół dzieje. Mogłam się tylko modlić, że oto nie padam ofiarą jakiegoś większego oszustwa. Może te księgi były tylko przynętą? Może postępowałam dokładnie tak, jak Kina chciała?
Nigdy nie można mieć pewności. Nigdy.
— Znowu mruczysz coś do siebie.
— Mhm. — Żywiłam najsłabszą nadzieję, że śmierć Goblina przyczyniła się do usunięcia na trwałe Kiny poza obszar trosk tego świata.
— Powoli zaczyna się tu robić przyjemnie — powiedziałam. — Mogłabym położyć się tu i zasnąć. — I natychmiast tak właśnie uczyniłam.
Dobry stary Wierzba — jego poczucie obowiązku, instynkt samozachowawczy, czy też co tam jeszcze, pozwalały mu dalej funkcjonować. Zdołał jeszcze spalić za mnie ostatnią Księgę Umarłych, zanim również zmorzył go sen.
93
Śpiewającymi żołnierzami okazali się Popłoch, Iqbal i Rzekołaz. Kiedy tylko Tobo dotarł do nich z wieściami o katastrofie, która wydarzyła się na samym dnie jaskiń, natychmiast ruszyli nam na ratunek. Znaleźli nas, szukając źródła dymu.
— Ryzykując, iż skończy się na tym, że będę musiała użyć zupełnie niesłychanego języka, zapytam jednak, dlaczego w ogóle ktokolwiek tu śpiewa? Jak to się stało, że bynajmniej nie jesteście w drodze do Krainy Nieznanych Cieni? Wydaje mi się, że wyraźnie poinformowałam was o konieczności natychmiastowego wyruszenia.
Popłoch i Iqbal zachichotali, jakby znienacka zrobili się młodsi niż Tobo, a ktoś opowiedział im nieprzyzwoity dowcip. Rzekołaz jakoś zachował więcej trzeźwości. Wóda.
— Jesteś zmęczona i głodna, Śpioszka, nic dziwnego, że się wściekasz. Zaradzimy jakoś na to. Usiądziemy i zrobimy sobie piknik. — Nie potrafiąc opanować szerokiego, głupawego uśmiechu, równocześnie grzebał w worku.
Wymieniłam spojrzenia z Łabędziem. Zapytałam:
— Masz jakieś pomysły, o co tu chodzi?
— Być może istnieje takie stadium wygłodzenia, którego objawami są zawroty głowy i głupota.
— W takim razie Jaicur należy potraktować jako wyjątek.
Rzekołaz wydobył z worka rodzaj grzyba, kształtem i barwą przypominającego purchawkę, ale o średnicy dobrych ośmiu cali. Wyglądał, jakby ważył znacznie więcej, niż powinien grzyb tych rozmiarów.
— Co to jest, u diabła? — zapytał Łabędź. Podejrzałam, że Rzeka miał jeszcze kilka takich w worku. A jego przyboczni również nie przyszli bez bagażu.
Rzekołaz wydobył nóż i zaczął odkrawać płaty grzyba.
— Prezent od naszego demonicznego przyjaciela, Shivetyi. Najwyraźniej po całym dniu namysłu zdecydował, że zasłużyliśmy sobie na rekompensatę za uratowanie jego wielkiego, wstrętnego tyłka. Jedz. — Podał mi piętkę grubości mniej więcej cala. — Zasmakuje ci.
Łabędź zaczął jeść, zanim ja posmakowałam choćby kęs. We mnie została jeszcze kropla paranoi. Pochylił się w moją stronę.
— Smakuje jak wieprzowina. He-he-he. — Ale już chwilę później odechciało mu się żartować. Z iście wilczym apetytem pałaszował z pozoru zupełnie homogeniczną surowiznę.
W ustach była lepka, niemal jak ser. Kiedy postanowiłam ugiąć się przed nieuniknionym losem i wgryzłam się w grzyb, moje ślinianki natychmiast zareagowały powodzią. Przeżycie smaku było tak ostre, że nieomal bolesne. Nieporównywalne z niczym, czego zdarzyło mi się dotąd w życiu kosztować. Odrobina imbiru, odrobina cynamonu, cytryny, słodyczy, woń kandyzowanych fiołków... Po pierwszym szoku, jakim uraczyłam swój zmysł smaku, powoli zaczynał mnie ogarniać błogostan, rozpoczynający się wokół ust, a potem schodzący do żołądka, w miarę jak pierwsze kęsy znajdowały doń drogę.
— Jeszcze — powiedział Łabędź. Rzekołaz poczęstował go następnym płatem.
— Jeszcze — powtórzyłam za nim, i w chwilę później wgryzłam się w kolejny kawałek. Może to jest trucizna, ale w takim wypadku jest to najsłodsza trucizna na całym bożym świecie. — Naprawdę Shivetya wam to dał?
— Mniej więcej tonę. Dosłownie. Wystarczy dla ludzi i zwierząt. Nawet dziecku smakuje.
Iqbal i Popłoch znaleźli w tych słowach coś śmiesznego. Łabędź również lekko się wyszczerzył, aczkolwiek przecież nie mógł wiedzieć, na czym polega dowcip. W rzeczy samej, mnie stwierdzenie to również wydało się zabawne. Do diaska, wszystko było całkiem śmieszne. Zaczęłam odczuwać przepełniający mnie spokój i swobodę. Wszystkie bóle i dolegliwości straciły swój dojmujący charakter. Stały się zwykłymi niedogodnościami, które łatwo zepchnąć na skraj świadomości.
— Mówcie.
Iqbal poinformował mnie:
— On je wyhodował. Wszędzie wokół niego wyrosły takie wstrętne kluchy, niczym ogromniaste wrzody, ale kiedy pękły, pojawiły się te rzeczy.
W nieco bardziej normalnych okolicznościach obraz ten z pewnością wywołałby u mnie mdłości. Teraz tylko mruknęłam coś, ugryzłam kolejny cudowny kęs, pomyślałam chwilę o procesie jego wytwarzania, a potem zorientowałam się, że niepowstrzymanie chichoczę. Opanowałam się jakoś, chociaż kosztowało mnie to sporo wysiłku.
— A więc w końcu postanowił się dogadać?
— Coś w tym stylu. Kiedy odchodziliśmy, próbował jakoś dojść do porozumienia z Dojem. Chociaż trzeba przyznać, że nieszczególnie im to wychodziło.
Łabędź westchnął.
— Nie czułem się tak rozluźniony i pozytywnie nastrojony wobec świata od czasów, kiedy jako dzieciaki chodziliśmy z Cordym na ryby. Tak nam właśnie było, gdy leżeliśmy w cieniu nad strumieniem, w istocie nie troszcząc się wcale, czy ryba bierze, dzieliliśmy marzenia albo zwyczajnie obserwowaliśmy chmury pełznące po niebie.
Читать дальше