Błękitne płomienie pożerały ciało Goblina. Puścił Lancę, rzucił się na lodowatą podłogę. Tarzał się, próbował zgasić płomienie uderzeniami dłoni. Na nic. W pewnej chwili jego ciało zaczęło się topić niczym świeca ciśnięta w ogień.
Krzyczał i krzyczał.
Na tym psychicznym poziomie egzystencji, na którym wyczułam jej obecność parę chwil wcześniej, Kina również krzyczała i nie mogła przestać. Tobo wrzasnął. Ja też wrzasnęłam i chwiejnie ruszyłam po schodach, rejterując, mimo iż jakaś szalona część mej duszy chciała wracać i pomóc Goblinowi. A nie byłoby większego szaleństwa. Niszczycielka władała jaskinią wedle swej woli.
Goblin zadał jej cios ze wszystkich sił, jednak tak naprawdę nie mógł on wywrzeć poważniejszych skutków niźli skubnięcie ucha śpiącego tygrysa, na jakie stać wilcze szczenię. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. I wiedziałam, że przyłapany wilczek próbował tylko zyskać na czasie, by reszta stada mogła uciec.
Wydyszałam:
— Tobo, idź naprzód tak szybko, jak tylko potrafisz. Powiedz pozostałym. — Był młodszy, szybszy, dojdzie na górę znacznie prędzej, niżbym ja potrafiła.
Był przyszłością.
Postaram się zatrzymać wszystko, co będzie próbowało iść za nim po schodach.
Na dole nie ustawały krzyki wyrywające się z obu gardeł. Goblin wykazał się znacznie większym uporem niźli podczas któregokolwiek sporu z Jednookim.
Wspinaliśmy się tak szybko, jak tylko potrafił poradzić Mistrz Santaraksita. Trzymałam się z tyłu, w każdej chwili gotowa odwrócić się i zasłonić tym plugawym kilofem. Wierzyłam, że moc talizmanu osłoni nas.
Schody nie tonęły już w mroku. Widzialność była znacznie lepsza niż wówczas, gdy schodziliśmy na dół. Była w istocie tak dobra, że gdyby nie podesty przełamujące ciąg, moglibyśmy widzieć na milę w górę.
Zanim jeszcze wrzaski ucichły, już ledwie chwytałam oddech i musiałam walczyć z kurczami w nogach. Suvrin już zdążył raz upaść, wymiotując te żałosne resztki, które zawierał jego żołądek. Mistrz Santaraksita musiał wydawać się obecnie chyba najtwardszy z nas, trzeba przyznać, że ani razu się nie poskarżył, chociaż był tak blady, iż należało poważnie się obawiać, czyjego serce wytrzyma.
Kiedy wszyscy razem zatrzymaliśmy się, by złapać oddech, spojrzałam w dół, wsłuchując się w złowieszczą ciszę.
— Bóg jest Wielki. — Rozpaczliwy wdech. — Nie ma Boga ponad Boga. — Wdech. — W Łaskawości Swej jest Niczym Ziemia. — Wdech. — On Nie Opuści Nas w Najgorszej Godzinie. — Wdech. — O Panie Stworzenia, Zaiste Jestem Twym Dzieckiem.
Mistrz Santaraksita najwyraźniej miał jeszcze dość tchu w płucach, by mnie złajać:
— Znudzi się i znajdzie sobie coś innego do roboty, Dorabee, jeśli nie przejdziesz do rzeczy.
— Jak to idzie? — Wdech. — Pomocy!
— Lepiej. Znacznie lepiej. Suvrin! Wstawaj.
Biała wrona niczym strzała przemknęła w tunelu klatki schodowej i omalże mnie nie przewróciła, lądując na mym ramieniu. Sama utrudniłam jeszcze wszystko, próbując się uchylić przed nadlatującym ptaszyskiem. Za co dostałam po twarzy roztrzepo-tanymi skrzydłami.
— Wspinajcie się — powiedziała. — Powoli, bez paniki. Równym tempem. Ja będą strzec tyłów.
Wspinaliśmy się więc przez następne pięć lub dziesięć dni. Czułam, jak doskwiera mi głód. Przerażenie i brak snu sprawiały, że widziałam rzeczy, których tak naprawdę wcale nie było. Nie oglądałam się za siebie w obawie, że zobaczę jakiegoś ścigającego nas potwora. Szliśmy coraz wolniej, w miarę jak wysiłek wyczerpywał naszą energię i wolę oraz zdolność regeneracji. Przejście z jednego podestu na drugi zmieniało się w poważną wyprawę, wymagając skrajnego zupełnie natężenia siły woli. Potem zaczęliśmy robić odpoczynki między podestami, chociaż ani Suvrin, ani Santaraksita nigdy tego nie zaproponowali.
Wrona poradziła mi:
— Zatrzymajcie się i prześpijcie.
Nikt się z nią nie sprzeczał. Są granice tego, jak daleko może kogoś zaprowadzić przerażenie i jak wiele można zeń zaczerpnąć. My właśnie osiągnęliśmy nasze granice. Przytomność straciłam tak szybko, że później twierdziłam, iż usłyszałam pierwsze swoje chrapnięcie, zanim jeszcze głowa moja dotknęła kamieni podestu. Zasypiając, zdałam sobie sprawę, że wrona poderwała się w ciemność, znowu poleciała na dół.
91
— Śpioszka?
Moja dusza chciała podskakiwać i miotać się w przerażeniu. Moje ciało było do tego niezdolne i całkiem możliwe, że z zupełną obojętnością przyjęłoby najgorszy nawet los. Byłam tak zesztywniała i obolała, że zwyczajnie nie potrafiłam się ruszyć.
Mój umysł wciąż jednak pracował nieźle. Myśli biegły rączo niczym górski strumień.
— Hę? — Wciąż próbowałam w jakiś sposób zmusić do ruchu choćby jeden mięsień.
— Spokojnie. To ja, Wierzba. Otwórz oczy. Jesteś bezpieczna.
— Co ty robisz tu na dole?
— Gdzie na dole?
— Hmm...
— Znajdujecie się na podeście poprzedzającym wejście do jaskini starców.
Wciąż próbowałam się podnieść. Powoli, mięsień za mięśniem, ciało stopniowo podporządkowało się woli. Rozejrzałam się dookoła, ale obraz świata docierał do mnie niby przez mgłę. Suvrin i Mistrz Santaraksita wciąż jeszcze spali.
Łabędź powiedział:
— Są zmęczeni i nie ma co się dziwić. Twoje chrapanie usłyszałem aż w jaskini na górze. Ukłucie strachu.
— Gdzie jest Tobo?
— Poszedł na samą górę. Wszyscy poszli. Kazałem im iść.
Zostałem na wypadek... Wrona zabroniła mi schodzić w dół. Ale co znaczy jeden podest. Myślisz, że dasz radę iść? Nie poniosę wszystkich. Ledwie sam podołam wejść na górę.
— Uda mi się przejść jedno piętro. Do jaskini. Na razie powinno wystarczyć.
— Do jaskini?
— Mam tam jeszcze coś do zrobienia.
— Jesteś pewna, że nie chcesz od razu pójść na górę?
— Jestem pewna, Wierzba. — O ile wiedziałam, mogła to być sprawa życia lub śmierci. Całego świata. Wielu światów. Ale po co dramatyzować? — Możesz przywrócić tych dwu do stanu używalności? I skierować na górę? — Nie wydawało mi się, aby Mistrz Santaraksita zniósł widok tego, co zamierzałam w następnej kolejności zrobić.
— Wyprawię ich na górę. Ale sam zostanę z tobą.
— To nie będzie konieczne.
— Mylisz się, będzie. Ledwie trzymasz się na nogach.
— Dam sobie radę.
— Ty pójdziesz naprzód i będziesz gadać. Ja będę za ciebie nadstawiał policzek. Ale zostaję.
Przez dłuższą chwilę patrzyłam na niego twardym wzrokiem. Nie umknął spojrzeniem. Nie zdradził też żadnej pobudki stojącej za jego decyzją, prócz troski o towarzysza broni, którego podejrzewał o wyraźne oznaki słabości na umyśle. Przymknęłam powieki, a potem, po jakiejś półminucie, otworzyłam i spojrzałam w głąb schodów.
— Bóg wysłuchał.
Łabędź właśnie męczył się z Suvrinem. Oficer z Ziem Cienia miał otwarte oczy, ale wydawał się niezdolny do ruszenia ręką czy też nogą.
Читать дальше