Do komnaty wślizgnął się Łabędź, płosząc wronę. Tym razem ptak zmilczał. Usadowił się na stronie, wyglądając jak król wszelkiego stworzenia. Łabędź usadowił się obok mnie.
— No, no. Mimo zamierzonej prostoty wywiera spore wrażenie.
— To są oryginały Ksiąg Umarłych. Ponoć równie wiekowe jak sama Kina.
— A więc dlaczego siedzicie, nic nie robiąc?
— Goblin próbuje wykombinować, jak się do nich dostać. — Opowiedziałam, co się wydarzyło.
— Cholera. Najlepsze zawsze mnie omija. Hej, Młody! Idź tam i pokaż nam jeszcze raz tę sztuczkę z lataniem.
— To Mistrz Santaraksita latał, panie Łabędź. — Suvrin najwyraźniej musiał jeszcze popracować nad swoim poczuciem humoru. Brakowało mu właściwego Czarnej Kompanii nastawienia.
Zapytałam:
— Dlaczego sam nie spróbujesz, Wierzba? Idź po książkę.
— Obiecujesz, że pozwolisz mi na sobie wylądować?
— Nie. Ale prześlę ci buziaka, gdy będziesz przelatywał obok.
— Nie zaszkodziłoby, gdybyście się zamknęli na chwilę — powiedział Goblin. Wstał. — Ale dzięki temu, że jestem oszałamiająco, niewiarygodnie wręcz błyskotliwy, i tak całą rzecz rozpracowałem, mimo waszego gadania. Dostaniemy się do pulpitów, używając jako wytrycha złotego kilofa. Pewnie dlatego Narayan Singh był tak zdenerwowany, kiedy zobaczył, co dostaliśmy.
— Tobo wciąż ma ten kilof — powiedziałam. Chwilę później dodałam: — Tylko się nie podepczcie, targając go na wyścigi.
— Wobec tego chodźmy razem i wtedy każdy będzie po równo cierpiał — zaproponował Goblin. — O to przecież chodzi w tej całej Czarnej Kompanii. Dzielimy razem i dobre, i złe chwile.
— Próbujesz mnie podstępem skłonić do uwierzenia, że to jest jedna z tych dobrych? — zapytałam, wypełzając z jaskini w ślad za nim.
— Nikt nie chciał nas dzisiaj zabić. Nikt nawet nie próbował. To brzmi dla mnie jak definicja dobrej chwili.
Miał rację. Zdecydowanie.
Być może moje nastawienie jako żołnierza Kompanii również domaga się nieco uwagi.
Za mną Suvrin jęczał, że powoli czuje się jak suseł. Obejrzałam się za siebie. Łabędzia najwyraźniej poraził atak zdrowego rozsądku, każąc mu zająć miejsce z tyłu, co gwarantowało, że Mistrz Santaraksita nie będzie się ociągał i zabawiał z rzeczami mogącymi jeszcze zmienić opinię Goblina na temat dzisiejszego dnia.
— Dokąd on polazł? — zastanawiałam się w głos. Ludzie wciąż jeszcze pracowali w jaskini starożytnych, przygotowując Panią i Prahbrindraha Draha do transportu po schodach. Ale Tobo wśród nich nie było. — Nie pobiegł przypadkiem na górę, nieprawdaż? — Wprawdzie dysponował energią młodości, nikt jej jednak nie posiada aż tyle, aby kierując się przypadkowym impulsem, biegać po tych schodach.
Kiedy spacerowałam wokół, mrucząc do siebie i szukając dzieciaka, Goblin zrobił rzecz oczywistą — przepytał świadków. Zanim jeszcze zdążyłam doprowadzić się do porządnej wściekłości, uzyskał odpowiedź.
— Śpioszka. Poszedł sobie.
— Niespodzianka, niespodzianka... co? — Ale to nie koniec. Mały czarodziej był wyraźnie zdenerwowany.
— Poszedł w prawo, Śpioszka.
— On... och. — Teraz dopiero poczułam wzbierającą we mnie pasję. Krew mnie zalała, trzeszczało mi w głowie, w uszach rozbrzmiewało jednostajne: ktoś-za-to-zapłaci. — Ten idiota! Ten kretyn! Ten przeklęty głupiec! Obetnę mu nogi! Zobaczymy, może uda się go dogonić.
W prawo oznaczało: w dół. W prawo oznaczało: głębiej do wnętrzności ziemi i wstecz czasu, jeszcze niżej w rozpacz i mrok. W prawo mogła wieść tylko droga do miejsca spoczynku Matki Kłamstw.
A kiedy wyszłam z jaskini z zamiarem pójścia w prawo, wzięłam ze sobą sztandar. Z ust białej wrony dobyło się pełne aprobaty krakanie. Goblin warknął:
— Pożałujesz, zanim przejdziesz sto stopni, Śpioszka.
Nim jeszcze dotarliśmy tak daleko, już mnie kusiło, by porzucić to cholerstwo. Był zbyt długi, aby targać go w ograniczonej przestrzeni klatki schodowej.
89
— Te schody chyba nie mają końca — zwróciłam się do Goblina. Dyszeliśmy ciężko, mimo iż droga wiodła przecież w dół. Mijaliśmy wyloty innych jaskiń, otwierające się na klatkę schodową. Wszędzie napotykaliśmy ślady wizyt istot ludzkich, które miały miejsce w odległej przeszłości. Skarbce i cmentarzyska. Podejrzewałam, że Sri Santaraksicie, Baladityi i mnie nie starczyłoby życia, aby chociaż skatalogować wszystkie tajemnice pogrzebane pod powierzchnią równiny. A każda cholerna starożytna rzecz, którą mijaliśmy, wołała do mnie syrenim głosem-
Tobo jednak wciąż był przed nami i wydawał się głuchy na nasze wołanie. Być może po prostu nie chciał marnować czasu i oddechu, odpowiadając, podobnie jak my nie reagowaliśmy na dochodzące z coraz większej dali okrzyki Suvrina i Santaraksity. Miałam naprawdę wielką nadzieję, że porazi ich przebłysk zdrowego rozsądku i zrezygnują.
Goblin ignorował moje uwagi. Nie miał siły mówić.
Zapytałam:
— Nie masz jakiegoś zaklęcia, przez które będzie szedł wolniej albo które pozbawi go przytomności? Martwię się. Nie mógł zajść tak daleko, by nas nie słyszeć. Cholera! — Zaplątałam się w drzewce sztandaru. Znowu.
Goblin tylko pokręcił głową i nie ustawał w marszu.
— Nie słyszy nas. — „Puf". „Puf". — Ale nie zdaje sobie z tego sprawy.
Dostatecznie jasno powiedziane. Schody miały gdzieś swój koniec. A tam drzemała Królowa Kłamstwa, przytomna wszak na tyle, by zwieść pewnego siebie, przekonanego o własnej nieomylności chłopaka, który dysponował śladem talentu i który wszedł w posiadanie narzędzia mogącego stanowić paskudną broń w dłoniach ludzi pragnących obezwładnić ją i zagwarantować, by jej sen trwał wiecznie.
Po chwili musieliśmy zwolnić. Nienaturalne światło osłabło na tyle, że nie można było dostrzec podłoża pod stopami. Chwilowe podmuchy wiatru głaszczącego nasze policzki nie były już zimne. Niosły ślad znanego, wstrętnego odoru.
Kiedy Goblin to poczuł, zwolnił i rozpaczliwie próbował odzyskać oddech, wreszcie jednak musiał wciągnąć smród pełną piersią.
— Minęło już trochę czasu, odkąd ostatni raz stawałem twarzą w twarz z bogiem — powiedział. — Nie mam pojęcia, czy dysponuję jeszcze tym, czego trzeba, żeby wszczynać z nim awanturę.
— Czego ja się dowiaduję? Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że mam za towarzysza doświadczonego adwersarza bogów.
— Do tego trzeba młodości. Do tego trzeba wiary we własne siły. Trzeba zuchwałości. A przede wszystkim trzeba mnóstwa głupoty i sporo szczęścia.
— Wobec tego dlaczego po prostu nie usiądziemy i nie zaczekamy, aż wszystkie cechy, których Tobo ma aż w nadmiarze, pozwolą mu wykaraskać się z opałów? Choć muszę wyznać, że obawiałabym się, czy wystarczy mu szczęścia.
— Też mi to przyszło do głowy, Śpioszka. Uroczyście i szczerze cię zapewniam. On musi dostać swoją lekcję. — Zakłopotany, może nawet odrobinę przestraszony, ciągnął dalej: — Ale on ma kilof. Kompania go potrzebuje. On jest przyszłością. Ja i Jednooki to dzisiaj i wczoraj. — Znowu zaczął iść szybciej, co oznaczało natychmiastowe nasilenie intensywności moich zmagań ze sztandarem.
Читать дальше