— Rozstąpcie się, ludzie! Rozstąpcie. Dacie przejść człowiekowi. — Zapatrzyłam się na zrujnowaną fortecę. Ruina to zapewne zbyt mocne słowo, niemniej budowla znajdowała się w stanie postępującego rozpadu, którego już nie sposób określić pojęciem zaniedbania. Podejrzewałam, że gdyby pierwotnie stacjonujący w niej garnizon golemów wciąż gdzieś przebywał w pobliżu, stan budowli byłby doskonały i nawet w tej chwili można by dostrzec całą załogę na zewnątrz, pilnie otrzepującą łaty śniegu przywarłe do wszystkich nierówności murów.
Łabędź zaczął narzekać:
— Musisz się w końcu zdecydować, kochanie. Albo chcesz, żebym opiekował się Radishą, albo...
— Dobra, przestań. Nie mam czasu. Jest mi zimno, jestem wściekła i chcę, żeby to się wreszcie skończyło. Przyjrzyj się tej szczelinie. Jest taka sama jak wcześniej? Mimo iż wciąż wywiera spore wrażenie, nawet w połowie nie jest tak szeroka, jak wywnioskowałam z opowieści Murgena. Każdy, prócz może tylko niemowlęcia Iqbala, jest w stanie ją przekroczyć.
Łabędź przyjrzał się rozpadlinie.
Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że jej krawędzie są nieostre. Kamień wydawał się w tych miejscach zmiękczony i półpłynny niczym toffi.
— Nie. Była zupełnie inna. Wychodzi na to, że powoli się goi. Nawet w ćwierci nie jest tak szeroka, jak była. Założę się, że następne pokolenia nie zauważą nawet blizny.
— A więc równina jednak potrafi sama leczyć swoje uszkodzenia. Ale nie działa na rzeczy, które później jej przydano. — Gestem wskazałam fortecę. — Wyjątkiem znowu są zaklęcia chroniące drogi.
— Najwyraźniej.
— Zacznijmy więc przechodzić. Łabędź, trzymaj się z Tobo i Gotą. Nikt inny nie wie, dokąd dalej pójść. A, tutaj jesteś — zareagowałam na niecierpliwe „kra!" ponad głowami. Jeśli przekrzywiłam nieco głowę i przymrużyłam oczy, mogłam dostrzec białą wronę przycupniętą na blankach. Patrzyła w naszą stronę.
Wciąż nie przestając mamrotać pod nosem, aczkolwiek teraz już raczej dobrodusznie, Łabędź przeszedł przez szczelinę, poślizgnął się, upadł, podparł dłonią i powstał, wyrzucając z siebie stek zupełnie nieprawdopodobnych północnych inwektyw. Ludzie zaśmiali się jak jeden mąż.
Wezwałam Popłocha i Rzekołaza.
— Chcę żebyście wymyślili, jak przeprowadzić zwierzęta i wozy. Jeśli trzeba, zapędźcie też Suvrina do roboty. Twierdzi, że ma trochę saperskiego doświadczenia. I nie przestawajcie wszystkim powtarzać, że jeśli dalej zachowają spokój i będą ze sobą współpracować, dzisiejszą noc prześpimy w ciepłym i suchym miejscu. — Dobra, może tylko suchym. Ciepło to już byłoby chyba zbyt wiele szczęścia.
Wujek Doj i Tobo pomogli Matce Gocie przekroczyć szczelinę. Sahra poszła w ślad za nimi. A potem kilku następnych Nyueng Bao. Znienacka w jednym miejscu zebrało się strasznie dużo Nyueng Bao. Moja paranoja zaczęła się niespokojnie wiercić i mrużyć podejrzliwie oczy.
Powiedziałam:
— Goblin. Jednooki. Chodźcie tu. Poroniony? Gdzie jesteś? Chodź z nami. — Na Poronionego mogłam liczyć. Kiedy wskażę dłonią i powiem: „zabij!", okaże się równie szybki i pozbawiony moralnych rozterek co trzymana w dłoni włócznia.
Wujek Doj nie przegapił moich działań, a musiał zdawać sobie sprawę, że nawet teraz ufam mu jedynie częściowo. Wydawał się równocześnie zirytowany i rozbawiony. Powiedział:
— Nie ma tu nic, co mogłoby zainteresować moich ludzi, Kronikarzu. Wszystko, żeby ułatwić robotę Tobo.
— To pięknie. To pięknie. Nie chciałabym wystawiać przyszłości Kompanii na najmniejsze nawet ryzyko.
Doj zmarszczył czoło, rozczarowany moim sarkazmem.
— Nie zdobyłem jeszcze twego serca, Kamienny Żołnierzu?
— A starałeś się? Wciąż zwracasz się do mnie dziwnymi imionami, a ani razu nie wyjaśniłeś ich znaczenia.
— Wszystko wkrótce się wyjaśni. Obawiam się.
— Oczywiście. Kiedy tylko dotrzemy do Krainy Nieznanych Cieni. Prawda? Lepiej módl się, żeby w twojej doktrynie nie było żadnych półprawd tudzież jawnych podstępów. „Wszelkie Zło Umiera Tam Niekończącą się Śmiercią". To wciąż może okazać się prawdą.
Doj odpowiedział mi złym spojrzeniem, ale poza tym nie wyglądał jakby miał się złościć czy coś knuć.
Powiedziałam:
— Łabędź. Pokaż drogę.
81
— Sądzę, że dalej już nie potrafię was zaprowadzić — oznajmił Łabędź. Mówił, powoli cedząc słowa, jakby nie potrafił dojść do ładu z własnymi myślami. — Nie do końca to łapię. Rzeczy wypadają mi z pamięci. Wiem, że poprzednim razem dotarliśmy dalej niż tylko do tego miejsca. Pamiętam wszystko, co wówczas robiliśmy. Kiedy jednak próbuję sobie przypomnieć coś konkretnego, natychmiast zapominam o wszystkim, co dzieliło pobyt tutaj a ucieczkę galopem przez równinę. Jakbym miał to w głowie, ale tylko do chwili, gdy nie spróbuję sobie przypomnieć. Tyle pamiętam. Może Duszołap namieszała mi w głowie.
— To jest dopiero eufemizm wszech czasów — wymamrotał Goblin.
Łabędź nie zwrócił na niego uwagi. Skarżył się dalej:
— Tak naprawdę zjechaliśmy już z równiny i wtedy dopiero zrozumiałem, że inni za nami nie jadą.
Nie byłam pewna, czy chcę mu wierzyć, teraz jednak nie miało to większego znaczenia. Odkaszlnęłam, zasugerowałam:
— A może byś spróbował na ślepo zgadnąć? Może twoja dusza pamięta to, czego nie przypomina sobie umysł?
— Najpierw musicie mi tu poświecić.
— I po co mam czarodziejów? — rzuciłam pytanie w mrok. — Z pewnością nie po to, by zniżali się do tak przyziemnych czynności jak oświetlenie drogi. Im to nie jest potrzebne. Widzą w ciemnościach.
Goblin mruknął coś niepochlebnego o kobietach, które pozwalają sobie na sarkazm. Głośno zaś rzekł do Łabędzia:
— Siadaj tutaj i niech się przyjrzę twojej głowie.
— Mi pozwól! — rozdarł się w tej samej chwili Tobo. — Pozwól mi zrobić światło! To akurat potrafię. — Nawet nie czekał na pozwolenie. Żółte i srebrne iskierki biegały po jego uniesionych dłoniach, żywe i rącze. Jednak otaczająca nas ciemność cofnęła się o krok, co skonstatowałam z niechęcią.
— No, no! — powiedziałam. — Popatrzcie tylko na niego.
— Dysponuje siłą i entuzjazmem młodości — zgodził się Jednooki. Zerknęłam przez ramię. Wciąż siedział na grzbiecie czarnego ogiera, z szyderczym uśmiechem, jednak wyraźnie wyczerpany. Biała wrona przycupnęła przed nim. Patrzyła jednym okiem na Tobo, drugim przyglądała się naszemu otoczeniu. Wyglądała na rozbawioną. Potem Jednooki też zaczął chichotać.
Tobo aż pisnął z zaskoczenia.
— Czekaj! Stój! Goblin! Co się dzieje?
Robaczki światła wspinały się po jego rękach. Nie reagowały na coraz bardziej natarczywe rozkazy do odwrotu. Tobo nie wytrzymał i zaczaj się otrzepywać. Jednooki i Goblin wybuchnęli gromkim śmiechem.
Tymczasem obu udało się zrobić coś, co przywróciło Łabędziowi jasność myśli. Wyglądał teraz jak człowiek, który właśnie przełknął wielki zimny kufel przywracających wiarę w siebie wspomnień.
Читать дальше