W dawnej kuchni zachował się solidny piec z grubą, żeliwną płytą. Drzwiczki, choć zardzewiałe, dały się bez trudu otworzyć. Musiał tylko wygarnąć zawartość popielnika.
* * *
Gdy jedni mogą odpocząć po męczącym dniu, inni ciągle jeszcze pracują. Urzędnicy dopijają kawę i spławiają ostatnich petentów, a młodzi stażyści zdzierają zelówki, wypełniając ich polecenia.
Bum, bum, bum – uderzenia w metalową furtkę zabrzmiały głucho.
Nikt nie odpowiedział, ale człowiek z teczką się nie poddawał. Załomotał ponownie. Czy wiedział, do czego się dobija? Ależ skąd. Zagadkowa parcela, otoczona murem, nie posiada żadnej historii ani pisanej, ani przekazywanej przez mieszkańców z pokolenia na pokolenie.
Obszedł cały kwartał zabudowy w poszukiwaniu wejścia. I oczywiście znalazł. No więc wali. Tak to już bywa. Istnieje grupa ludzi o słabym charakterze, którzy na widok zamkniętych drzwi wpadają w dziki, histeryczny szał. Nieoczekiwanie furtka ustąpiła ze zgrzytem. Urzędnik odważnie przestąpił próg i znalazł się, zamiast w ogrodzie, w wysoko sklepionym przedsionku. Na podłodze leżała gruba warstwa kurzu, widomy znak, że od bardzo dawna nie stanęła tu ludzka stopa. Pomieszczenie przegradzała gruba, kuta krata. Brama zatrzasnęła się za jego plecami. Zapadła ciemność, ale po chwili gdzieś z trzewi budynku nadszedł, szurając, człowiek w nieokreślonym wieku. W ręce trzymał palącą się, grubą świecę. Ubrany był w coś w rodzaju habitu. Kaptur osłaniał mu twarz, jednak blask świecy częściowo oświetlał jej rysy. Płomień odbijał się w źrenicach.
– Któż to przybył, by zakłócać nasze rozważania? – Głos był zachrypnięty, jakby nie używany od dłuższego czasu.
– Jestem z Urzędu Gminy. Dokonujemy rutynowego przeglądu wszystkich budynków, poprzedzającego wycenę – odparł młodzian niepewnie.
Osobniki nadpobudliwe można w wielu przypadkach kompletnie skołować, odcinając im bodźce docierające do narządów zmysłu. A tu zmysłom pozostawiono niewiele… W przedsionku panuje głęboka cisza, jedynym zapachem jest słabo wyczuwalna woń stęchlizny, panuje półmrok, ale nawet gdyby paliło się światło, nic to nie zmieni. Tu nie ma żywych barw. Ściany są białe, podłoga szara, habit nieznajomego także szary. Najbardziej kolorową rzeczą w tym wnętrzu jest lekko żółtawa świeca…
– A w jakim celu chcecie wycenić nasz dom? – Pytanie było zabarwione odrobiną ironii.
– Przed wprowadzeniem podatku katastralnego musimy znać wartość nieruchomości…
– I jak nas znaleźliście? Ten adres… – człowiek zawahał się na ułamek sekundy – jest zastrzeżony.
– Normalnie. Sprawdzam po kolei wszystkie domy przy tej ulicy.
Zapadła cisza. Tajemniczy gospodarz coś sobie widać układał w myślach.
– Mogę wejść i się rozejrzeć? – zagadnął urzędnik.
– Zakon nasz ma charakter zamknięty. Nie wpuszczamy tu nikogo. – Mnich nieoczekiwanie uniósł głowę i popatrzył gościowi prosto w oczy.
Młody urzędnik odczuwał dziwny zamęt w myślach. Na szczęście każde następne słowo zakonnika pomagało ten zamęt opanować.
– Jesteśmy wieczyście zwolnieni z wszelkich podatków, tak więc inspekcja nie ma najmniejszego sensu. Po prostu strata czasu. Idź już, synu, pora naszej wieczornej modlitwy nadchodzi – szepnął zakapturzony.
– Oczywiście, najmocniej przepraszam.
Wyszedł na ulicę. Zakręciło mu się w głowie.
– Co to ja chciałem? – Poskrobał się po ciemieniu. – A, jasne, tu wszystko gra, a więc następna nieruchomość. – I ruszył wypełniać swoje obowiązki.
* * *
Za oknami pada ciężki, zimowy deszcz. Krople uderzają o szyby, wybijają werble na parapecie. Zmierzch przyszedł wcześnie. W taką pogodę nawet wampira nie wyrzuca się z domu. Zresztą właściwie po co?
Księżniczka Monika odrobiła już lekcje, a teraz krząta się po kuchni. Ukręciła jakąś zagadkową przyprawę z dużej ilości papryki, teraz moczy mięso w marynacie. Na kolację będą szaszłyki. Katarzyna rozmontowała swój czeczeński rewolwer i teraz starannie czyści broń. Dręczy ją przeczucie, że niebawem się przyda. Stanisława schowała się w sypialni. Wbita w kąt przy oknie haftuje serwetkę. Tyle lat wędrowała bez towarzystwa… Od czasu do czasu lubi posiedzieć sama, ale zaraz wychynie ze swej kryjówki.
W dawnych, dobrych czasach w każdym niemal dworze była suto zaopatrzona apteczka – specjalne pomieszczenie lub piwniczka, w której w beczkach i flaszach latami dojrzewały nalewki, nastawy, sycone miody i inne trunki. W wielu znajdowały się alembiki służące do pędzenia aromatycznej gorzałki. Przepisy przekazywano z pokolenia na pokolenie. Dziewczęta pod okiem matek i babek nabierały biegłości w łączeniu smaków i aromatów. Młode żony wnosiły w wianie sekrety swoich rodowych kuchni. Były i takie receptury, których rodzina nigdy nie wypuszczała z rąk.
Dom Kruszewskich herbu Habdank posiadał w piwniczce specjały, których sława rychło ogarnęła całą okolicę. Prawie biała nalewka na pędach czosnku, oczyszczająca umysł, ratująca żołądek i wzmacniająca serce. Bladozielonkawa ajerówka, robiona na korzeniach tataraku. Ciemna ratafia, umiejętnie łącząca w sobie aromat kilkunastu różnych owoców. Czerwona jak krew dereniówka. I wreszcie żółta pigwówka. Dla ich skosztowania znajomi i krewni przybywali z bliska i z daleka, pewnego dnia przybył nawet pewien alchemik z Krakowa.
Stanisława pamięta te receptury i jeszcze ze czterdzieści innych. Przejrzała kilka książek w poszukiwaniu informacji i wzięła do ręki kalkulator. Trzeba przeliczyć łuty na dekagramy, a kwarty na litry. Katarzyna ciężkim, rzeźnickim nożem tnie twarde jak kasztany pigwy na ćwiartki i wydłubuje z nich pestki. Księżniczka siedzi obok, małym nożykiem rozdrabniając ćwiartki na plasterki. Co jakiś czas kolejną porcję wrzuca do dużego słoja.
– Grunt to dobra wódka, czas i odpowiednia temperatura dojrzewania – poucza je Stanisława.
– Wódka – podchwytuje Katarzyna. – Nie mamy w domu ani grama.
Na twarzy alchemiczki pojawia się zagadkowy uśmiech. Oczy Moniki rozświetlają figlarne iskierki.
– Przynieś…
Księżniczka dźwiga z balkonu spory gąsior z jakąś breją. Stanisława wyciąga z szafki pudło, a z niego pożyczony od Alchemika alembik. Urządzenie ma swoje lata, ale odpolerowana brązowa blacha lśni jak wczoraj wyklepana. Stanisława wrzuca do zbiornika garściami kostki lodu, przygotowane w zamrażalniku.
– Zamierzasz pędzić bimber? – Kasia mruga zdumionymi oczami.
– Nie żaden bimber tylko najlepszą palonkę z suszonych śliwek – obraża się jej kuzynka.
– To nielegalne – Katarzyna drapie się po nosie.
– Jak to: nielegalne? – wścieka się alchemiczka.
– Prawo propinacji odebrał nam car po powstaniu styczniowym.
– To wolny kraj, a prawo to nadał moim przodkom jeszcze Kazimierz Wielki. Zresztą, carska Rosja nie istnieje i jakieś przeżytki jej ustawodawstwa należy czym prędzej zlikwidować do końca. A co do powstania, to brałam w nim udział… I mam gdzieś pomysły ministrów Aleksandra Drugiego!
Kuzynka uśmiecha się leciutko. Wcale nie miała zamiaru niczego zakazywać…
Godzinę później pięciolitrowy słój pełen jest poszatkowanej pigwy. Sypały na przemian warstwy owoców i warstwy cukru, aż powstał swoisty przekładaniec. Teraz trzeba odstawić go na kilka dni. Z chłodnicy do podstawionej szklanki kapią powolutku oszałamiająco pachnące kropelki aromatycznej gorzałki.
– A więc na tym polega sekret – mruczy Katarzyna.
Читать дальше