Otwiera zardzewiałą bramę, wjeżdża na podwórze koło swojej kwatery. Parkuje tak, by z ulicy pojazd był prawie niewidoczny. Nowiutkie audi stojące koło takiej rudery błyskawicznie sprowadziłoby na miejsce ekipę policji… Zatem niezbędne jest maskowanie. Na wystający zza węgła tył narzucił burą szmatę, na to położył kilka cegieł. Jeszcze kawał starego materaca obok i pojazd przekształcił się w szarą kupę nie wiadomo czego.
Z parapetu zdjął tubę kleju do glazury, pędzelek i dwie małe puszki farby. Odczepił obie tablice rejestracyjne.
W swoim pokoju, siedząc na skrzypiącym stuletnim krześle, pokrył obie blachy warstwą kleju. Nałożył go szpachelką, co chwila maczaną w wodzie. Powierzchnia musi być idealnie równa. Teraz krok drugi. Rzucił pacynę kleju na kawałek szyby i starannie rozwałkował butelką na placek. Bagnetem wyciął równiutkie literki i cyferki. Nakleił na tablice. Klej tężeje przez dwadzieścia cztery godziny, osiągając twardość niemal granitu. Wtedy wystarczy pomalować. Rejestracja wyszła wybitnie dziwna. Ale to dopiero pierwszy krok. Trochę folii samoprzylepnej i nożyk introligatorski. Każdy pojazd powinien mieć na tylnej szybie nalepkę informującą, w jakim kraju został zarejestrowany. TV oznacza archipelag wysp Tuvalu.
Trudno ocenić, czy na koralowych atolach, z których największy ma niespełna dziesięć kilometrów średnicy, istnieją jakiekolwiek samochody, ale w sumie, jakie to ma znaczenie? Jeszcze proporczyk, brytyjska flaga w kantonie, obok błękitna powierzchnia i osiem złotych gwiazdek, symbolizujących poszczególne wyspy. Proporczyk umieszczony będzie na masce. W ten sposób skonfiskowany bandziorom samochód stanie się Ważnym Samochodem Służbowym Zagranicznego Dyplomaty. I żaden logicznie myślący policjant nie odważy się go kontrolować.
* * *
Alchemik siedział na swoim strychu i w zadumie przyglądał się księżniczce Monice.
– Nie sądzę, żeby wampiryzm był przenoszony drogą wirusową – powiedział wreszcie. – To raczej wrodzone. Ja spotkałem w życiu jednego wampira, a ty?
– Jedna z moich kuzynek była taka jak ja.
– Znałyście się blisko?
– Fuj!
– Przepraszam. – Nawet o tym nie pomyślał, ale i tak poczuł się winny.
– Może niektórzy są odporni, a może przenosi się poprzez krew? – zasugerowała. – A jeśli wirus jest w stanie zdemolować DNA każdej komórki organizmu? Jeśli zmiana genotypu powoduje jednocześnie zmianę fenotypu? Czy możemy to wykluczyć?
Nie znalazł argumentu. Milcząc, patrzył w kominek. W tej chwili rozległy się trzy puknięcia do drzwi.
– A kogóż niesie o tej porze? – zdziwił się.
Podszedł do drzwi. Nie musiał ich otwierać, tajemniczy posłaniec wsunął list przez szparę nad podłogą. Sędziwój podniósł kartkę. Przebiegł wzrokiem równy rządek liter i lekko przygryzł wargi.
Wreszcie Alchemik został sam. Monika uciekła na kolację do mieszkania, które dzieli z kuzynkami Kruszewskimi. Mistrz długo i w zadumie studiuje kartkę, którą wsunięto mu pod drzwi. Na jego twarzy maluje się troska. Wreszcie podejmuje decyzję. Ubiera się w długi, ciemny płaszcz. Sztylet u boku, po drugiej stronie dla równowagi krócica. Idzie szybkim, miarowym krokiem. Zimny, grudniowy wiatr szarpie poły jego okrycia, w powietrzu wisi wilgoć, zaraz może lunąć deszcz. Oto i ulica Stolarska. Kościół i klasztor Dominikanów. Mistrz Michał mija wejście do świątyni. Już po wieczornej mszy, tędy nie dostanie się do środka. Brama prowadząca do klasztoru także jest już zamknięta, ale obok okutych żelazem drzwi umieszczono dzwonek domofonu. Naciska go trzykrotnie, patrząc jednocześnie na zegarek. Minęła pora kolacji i wieczornej modlitwy, ale ktoś powinien jeszcze czuwać.
– Kto tam? – Głos, zniekształcony przez mikrofon, brzmi głucho.
– Oto koniec wszystkiego, co powiedziane być musi o działaniu słońca. – Cytat ze średniowiecznego dzieła alchemicznego stanowi nie tylko hasło, ale i pozwala furtianowi zidentyfikować nocnego gościa.
Rozlega się brzęczyk. Alchemik popycha furtkę i zatrzaskuje ją za sobą. Wewnątrz jest ciemno, ale on zna rozkład pomieszczeń na pamięć. Rusza po omacku, pokonuje kilka schodków. W krużganku jest już jaśniej. Jeden z braci wychodzi mu naprzeciw.
– Przeor oczekuje…
Wnętrze celi nie zmieniło się od jego ostatniej wizyty. Tyle tylko, że jest noc. Na ciężkim, dębowym biurku dwa świeczniki. W każdym płonie pięć świec.
– Czy to prawda? – Gość kładzie na biurku kartkę. – Czy może tylko przypuszczenie?
W blasku świec twarz zakonnika wygląda dużo młodziej niż w rzeczywistości. Położył na blacie kawałek szklistej skały z zatopionymi wewnątrz żółtymi okruchami.
– Niestety… Nie mamy najmniejszych wątpliwości. I potrzebujemy twojej pomocy. Ty już kiedyś…
– Raz. I to było dawno.
– Czuliśmy, że to wcześniej czy później musi nastąpić. A teraz nie wiemy, co robić.
– Zadzwońcie do Watykanu. Sami możemy sobie nie dać rady. I postarajcie się o dyspensy na zabójstwa. Co najmniej pięć sztuk.
– Tego nam nie wolno…
Alchemik myśli intensywnie.
– Mam więc nadzieję, że nie wyznaczycie mi surowej pokuty, gdy będzie już po wszystkim… Macie pomysł, jak ich znaleźć?
Zakonnik kręci głową, na jego twarzy maluje się poczucie winy.
– Jak wynika z naszych ksiąg, do tej pory to raczej oni szukali i zabijali alchemików.
– Kto zajmuje się laboratorium?
– Brat Marcin.
– Niech nie wychodzi na zewnątrz. Korytarz zasypcie piaskiem i zaminujcie. Klasztor posiada jeszcze inne drogi ewakuacyjne, o których nie wiem… I nie muszę wiedzieć. Zabezpieczcie je równie starannie.
– Przyjacielu, jeśli potrzebujesz kryjówki, nasze drzwi stoją otworem. Pokój gościnny też się znajdzie. Mamy też kilka mieszkań w mieście… i poza nim.
– Dziękuję, nie chcę was narażać. Zresztą, może nie wiedzą jeszcze, że jestem w Krakowie?
– Miejmy nadzieję.
* * *
Zapadał wczesny, zimowy zmierzch, gdy zadowolony łowca wrócił do swojej kwatery. Spodziewał się, że przeskoczenie tego etapu przygotowań będzie dużo trudniejsze, a tymczasem wszystko poszło jak z płatka. Wyjął sprawunki i zatarł z zadowolenia ręce. Rzucił płaszcz na wieszak. W domu zawsze, gdy przystępował do czegoś naprawdę twórczego, puszczał sobie z magnetofonu serenadę Schuberta. Niezły zestaw do odtwarzania muzyki zdobył razem z samochodem, ale nie miał kasety. A, pal diabli, ostatecznie pamiętał melodię… Pogwizdując pod nosem, zabrał się do dzieła.
Umieścił papier ścierny na blacie starego biurka i, wydobywszy z kieszeni kawałek grubego, aluminiowego kabla, zaczął przerabiać go na proszek. Westchnął lekko. Przydałaby się waga laboratoryjna, ale nie ma żadnej pod ręką. Trzeba będzie składniki odmierzać na oko. To znaczy, znalezioną w śmieciach na parterze łyżeczką do herbaty. Proporcje nie zostaną precyzyjnie zachowane, lecz mimo to powinno zadziałać. Przy produkcji tego środka istnieje pewien margines błędu. Po pięciu godzinach upartego tarcia spojrzał na stosik szarosrebrzystego pyłu i uznał, że wystarczy. Wsypał go do szklanki, dodał rdzy z torowiska i bardzo starannie wymieszał jedno z drugim. Uzyskał jakieś ćwierć kilograma potrzebnej substancji.
Temperatura spalania termitu to 3800 stopni Celsjusza. Wystarczy, aby stopić odrobinę srebra w tygielku. O czym zapomniał? Ach tak, forma… Do pudełka po margarynie wlał gips i poczekał, aż zastygnie. Następnie, używając wiertła, wyborował cztery otwory. Normalnie poczekałby teraz z dzień, dwa, aby zaprawa dobrze wyschła, ale nie ma czasu. Dosuszy ją na piecu. Teraz najtrudniejszy etap zabawy.
Читать дальше