Wziął z parapetu butelkę rakiji i nalawszy do wyszczerbionego kubka, pociągnął długi łyk.
– Palanty – parsknęła Monika.
– To co robimy? – Laszlo podniósł porzucony kołek i podrzucał go w dłoniach.
– Jak nie masz co z tym zrobić, to se wsadź w zadek. – Księżniczka poznała mowę Madziarów nieźle, ale raczej nie był to język literacki…
– Jak to co? Wypuszczamy… I przeprosić by wypadało – mruknął stary, nalewając sobie drugą porcję. – No to teraz nas wyśmieją… Wszyscy łowcy do skończenia świata będą sobie opowiadać dowcipy o Arminiusie i Laszlo, jeden stary i głupi, drugi młody i głupi… Tośmy się dobrali, dwu idiotów na tropie…
– Jak to wypuścić? – Przestraszył się uczeń.
– Rozkuj ją po prostu.
– Jak tylko ją odepnę, pourywa nam głowy… – Spojrzał z obawą na księżniczkę.
– A niech urywa. Zasłużyliśmy…
– Nie urwę – obiecała. – Choć należałoby. Bierz się do roboty.
Popatrzył na nią z wahaniem. Ponagliła go spojrzeniem. Trzasnęły obręcze kajdanek i już po chwili stała, rozcierając nadgarstki.
– Cholera, i jeszcze guziki pourywali – jęknęła, poprawiając bluzkę. – A ty gdzie się gapisz, stary pedofilu! – wsiadła na Arminiusa. – Temperaturę ciała to się na czole sprawdza, a nie smyrając nastolatki po cyckach.
– Przepraszamy – wykrztusił. – Każdemu może się zdarzyć…
– Trzy zamachy, mało mnie kołkiem nie przypalikowałeś i mówisz, że każdemu może się zdarzyć? – prychnęła jak dzika kotka. – Poszczułeś mnie golemem, wiesz, jak nam mieszkanie zdemolował? Drzwi i okna musiałyśmy wymienić. I moja ulubiona bluzka, cała poszarpana. I spódnica uświniona. – Otrzepywała się z kurzu. – I jeszczeście mnie nastraszyli… – Spojrzała na nich z wściekłością. – Księżniczkę z rodu Stiepankoviców tarzać po ziemi, za grosz szacunku dla błękitnej krwi… A kożuch gdzie? Pod sklepem został? Cholera, i sztylet przez was zgubiłam! Jedyną pamiątkę po dziadku…
– Jest w samochodzie – wykrztusił Laszlo. – Zaraz przyniosę.
Jak cudownie mieć powód, by zejść jej z oczu… Pobiegł, łomocząc buciorami po schodach. Arminius drżącą dłonią napełnił jeszcze dwa kubki.
– Wasza wysokość, niech pani łyknie na uspokojenie – zaproponował. – Zaraz wszystko wyjaśnię.
Wychyliła kubek rakiji jednym haustem, tak jak się tego nauczyła w Abchazji. U, mocna! Co najmniej sześćdziesiąt procent. Poczuła ścieżkę wypaloną w przełyku, a w żołądku coś w rodzaju iskrzącej świecy zapłonowej. Faktycznie pomogło. Przestała się trząść. Blask furii w jej oczach lekko przygasł. Podstawiła, żeby nalał jej jeszcze.
* * *
Dochodziła pierwsza w nocy. Zatrzymali się nieopodal mieszkania Stasi.
– Ty – Monika szturchnęła Laszlo. – Całowałeś się kiedyś z wampirzycą? Nie? To będziesz miał co wspominać…
Pocałowała, aż mu świeczki stanęły w oczach. Arminius nucił coś pod nosem.
– Pal diabli, że nie jesteś prawdziwym wampirem – powiedział. – Fajna z ciebie dziewuszka. Tylko głupio wyszło…
– Oczywiście, że nikomu nie powiem – obiecała i dla utrzymania równowagi musiała przytrzymać się latarni.
Ech, rakija…
* * *
Stasia spojrzała przez okno.
– No i jest nasza zguba – westchnęła z ulgą.
– Ty, zobacz, całują się. – Kuzynka trąciła ją w ramię.
Alchemiczka uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Otaksowała łowcę uważnym spojrzeniem.
– Fajnie, że sobie kogoś wreszcie znalazła. Nawet niczego sobie ten jej chłopak. Ciekawe, gdzie się poznali?
* * *
Jest mroźny, grudniowy ranek. W oddali zgrzyta tramwaj. Alchemik stoi przy otwartym oknie w kuchni. Chciwie pije parzące chłodem powietrze. Każdy głębszy oddech okupić musi bólem. Ale to niebawem przejdzie. Żebra zrastają się prawidłowo.
On żyje, a tamci dostali to, na co zasłużyli. I wszystko wróciło na swoje miejsce. Tylko butów szkoda.
Spojrzał na zegarek. Już czas. Za chwilę wejdzie do pokoju i potrząśnie wiszącym na ścianie dzwonkiem. Będą trzeć zaspane oczy, a on powie:
– Wstawajcie dziewczęta. Śniadanie na stole.
Z ciemnego krakowskiego nieba zaczyna padać gęsty śnieg. Zima przyszła na dobre. Wkrótce Wigilia.