– Panowie, wstańcie – poprosiłem łagodnie. – Przecież nikt was nie wini za grzechy waszego pryncypała. Powiedzcie tylko, gdzież on się podział?
Odpowiedziało mi milczenie.
– No cóż – powiedziałem. – A chciałem być grzeczny. Skoro tak…
Dałem znak moim ludziom, chwycili jednego ze służących Fragensteina. Rzucili go na podłogę, wykręcając mu dłonie do tyłu.
– Zatkajcie mu gębę – rozkazałem. Potem ująłem jego prawą dłoń w swoje ręce.
– Sroczka kaszkę warzyła.
Swoje dzieci karmiła.
Temu dała w garnuszeczku,
temu dała w rondeleczku,
temu dała na miseczce,
temu dała na łyżeczce – wyrecytowałem.
Przy słowie „garnuszeczku" złamałem mu mały palec, przy słowie „rondeleczku" palec serdeczny, przy „miseczce" środkowy, a przy „łyżeczce" wskazujący.
Przyznam, że pomysł umilenia tortur dziecięcym wierszykiem przyszedł mi do głowy niespodziewanie. Słyszałem kiedyś o człowieku nazywanym Wesołym Katem z Tiannon, który przesłuchiwał ludzi, radośnie przy tym podśpiewując. I ponoć nie srogość męczarni, lecz właśnie te przyśpiewki najbardziej przerażały ofiary. Postanowiłem więc spróbować podobnego sposobu, gdyż musiałem szybko uzyskać odpowiedź na pytanie, gdzie podział się gospodarz. Bardzo szybko. Któż mógł bowiem wiedzieć, czy Griffo nie zbudował sekretnego podziemnego przejścia prowadzącego do ogrodu lub nawet za teren posesji? I teraz nie uciekał tym właśnie przejściem? A wtedy szukaj wiatru w polu.
– No dobra, druga ręka – poleciłem. – Zaraz, poczekaj – dodałem z udanym zdziwieniem. – On chyba… chciałby coś powiedzieć… Puść.
Torturowany przeze mnie mężczyzna zaczerpnął spazmatycznie tchu. Z oczu łzy lały mu się wartkim strumieniem.
– Ej, chłopaki nie płaczą. – Poklepałem go po policzku. – Gadaj!
– Zniiiknąąął zaaa ściaaanąąą – zaszlochał. – Jak Booogaaa…
– Nikt nie znika za ścianą – przerwałem mu. – Dawaj lewą rękę!
– Błaaaagam! Nieeee!
Musiałem stłumić ten wrzask i upadł mi pod nogi juk worek.
– Następnego! – rozkazałem. – Tym razem zaczniemy od wydłubania oczu.
Następny okazał się człowiekiem rozsądnym oraz wielce przywiązanym zarówno do prawego, jak i do lewego oka.
– Drzwi… są… tajne… tu! – wrzasnął, zanim ktokolwiek zdążył go dotknąć. – Wystarczy się oprzeć!
Faktycznie, w miejscu, które wskazał, zbudowano sekretne przejście. Zerknąłem. W dół wiodły drewniane stopnie. Kazałem związać więźniów, wziąłem Świecznik i ruszyłem schodami.
Tak jak przypuszczałem, sekretny korytarz prowadził do ogrodu, a jego wylot znajdował się pod namiotem utworzonym z gałęzi rozłożystej wierzby. Jednak o tym przekonałem się dopiero później, gdyż Griffo nie próbował uciekać. Krzątał się po bibliotece i w pośpiechu ładował tomy do wielkiego wora. Gdyby nie ta pożałowania godna chciwość lub – jak kto woli -
zamiłowanie do ksiąg, zapewne zdołałby uciec i zyskać na czasie.
Dostrzegł, jak wbiegam do komnaty, rzucił we mnie sztyletem. Bardzo zręcznie, szybko oraz z biegłością znamionującą doświadczenie. Nie zdążyłem się uchylić i ostrze wbiło mi się w pierś.
– Mój Boże, jakże byłem przezorny – powiedziałem, strząsając nóż, który utkwił w siatce kolczugi.
Fragenstein wściekle zaklął i pognał w stronę drzwiczek umiejscowionych tuż obok szafy bibliotecznej. Nie myśląc długo, chwyciłem krzesło, cisnąłem nim w Griffa. To był solidny mebel. Dębowy, rzeźbiony, ciężki. Trafił go prosto w plecy. Podbiegłem i kopnąłem leżącego w brzuch, a kiedy skulił się, przyłożyłem w nerki. Zaskomlał.
– A więc jesteście adeptem mrocznej sztuki – stwierdziłem, rozglądając się uważnie po komnacie. – Proszę, proszę… Kto by się spodziewał.
Griffo otarł twarz z krwi i patrzył na mnie wzrokiem szczura zagonionego w kąt piwnicy. Ale to nadal był niebezpieczny szczur, mili moi, i wiedziałem, że muszę uważać, by nie rzucił mi się do gardła.
Spojrzałem na księgi leżące na blacie stołu, wziąłem pierwszą z brzegu. Otworzyłem ją i gwizdnąłem.
– Znacie perski? – spytałem.
– Perski, arabski i hebrajski. – W jego głosie nie słyszałem ani złości, ani przerażenia. Albo pogodził się już z losem, albo liczył na szczęśliwą jego odmianę. – Grekę oraz łacinę też – dodał.
– No, no – rzekłem z nieudawanym podziwem. -Jest pan wybitnym człowiekiem, panie Fragenstein. Nie dość, że zręczny kupiec, to jeszcze uczony oraz znawca tajemnych sztuk.
Nie sądził chyba, że inkwizytor będzie mu prawił komplementy, więc spojrzał na mnie ze zdumieniem. A czego się spodziewał? Że z krzykiem na ustach zacznę okadzać pomieszczenie, chlapać wokół wodą święconą i recytować modlitwy?
– Wyjawicie mi, z łaski swojej, jaki był cel tego wszystkiego? – Powiodłem wokół dłonią.
– Odnalazłem zaklęcie mogące przywrócić mi Paulinę – rzekł. – Był tylko jeden warunek…
– Życie jej zabójcy – wszedłem mu w słowo.
– Otóż to!
– Dlatego nie pozwalaliście umrzeć Zachariaszowi. – Pokiwałem głową. – Chcieliście w stosownym czasie złożyć z niego ofiarę. Dręczyliście go, ale jednak pilnowaliście, aby udręka nie zamieniła się w śmierć.
– Właśnie tak! I teraz coś wam powiem, panie Madderdin. – Spojrzał na mnie rozgorączkowanym wzrokiem. – Pozwólcie mi przeprowadzić obrzęd. Cóż was może obchodzić życie syna jakiegoś kupczyka?! Ile wam zaoferował? Ja przebiję jego ofertę dziesięciokroć! Stokroć, jak chcecie. Dam wam cały majątek. Wszystko, co posiadam. Same te księgi są warte fortunę, a mam jeszcze i złoto, i nieruchomości… Jak będzie trzeba, ojciec…
Przerwałem mu, unosząc dłoń.
– To tylko trucizna – powiedziałem. – Nic niewarta, tak jak i wasze życie… Czarne płaszcze nie zdradzają, panie Fragenstein.
Muszę jednak przyznać, że podziwiałem głębię jego uczuć. Chciał zaofiarować mi wszystko, co miał, w zamian za wskrzeszenie ukochanej. Tyle że „wszystko" oznaczało w tym momencie dużo, dużo za mało. Ale to już nie była jego wina.
Czy wielu inkwizytorów na moim miejscu skorzystałoby z tej jakże hojnej oferty? Nie wiem i mam nadzieję, że niewielu lub żaden. Lecz w końcu i wśród nas trafiały się czarne owce, wyżej ceniące sobie doczesne uciechy niż święte zasady wiary. Jakże jednak mógłbym zawiązać spółkę z czarnoksiężnikiem, a potem wychwalać Pana tymi samymi ustami, które zgodziły się na tak podły targ?
Griffo sięgnął do cholewy buta. Nie dość szybko. Celnym kopniakiem wytrąciłem mu sztylet w momencie, kiedy godził nim we własną pierś.
– Nawet mi umrzeć nie dacie! – warknął i znowu skulił się w kącie.
– Damy – obiecałem spokojnie. – Lecz wtedy, kiedy sami tego zapragniemy.
* * *
– Mordimer Madderdin, inkwizytor? – Człowiek w czerni stanął na mojej drodze.
– A kto pyta?
Bez słowa wyciągnął z zanadrza dokumenty i podał mi. Przejrzałem papiery uważnie. Ten mężczyzna posiadał ni mniej, ni więcej, tylko glejty podpisane przez opata klasztoru Amszilas, człowieka, o którym niektórzy mówili, że jest potężniejszy zarówno od papieża, jak i od wszystkich kardynałów oraz biskupów razem wziętych. To właśnie w lochach Amszilas przesłuchi-
wano najbardziej zatwardziałych i niebezpiecznych odstępców, to tam zgromadzono i studiowano tysiące zakazanych woluminów. Sprawdziłem pieczęcie oraz podpisy. Sprawiały wrażenie autentycznych, a ponieważ przesławna Akademia Inkwizytorium szkoliła uczniów w umiejętności rozpoznawania falsyfikatów, więc mogłem być niemal pewien trafności mego osądu. Oddałem dokumenty rozmówcy.
Читать дальше