Jacek Dąbała
Największa Przyjemność Świata
Artur Brandt 2
Postacie i zdarzenia w tej powieści są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa przypadkowe.
Kiedy obudziłem się ze śpiączki, pojawił się strach. Przede wszystkim o to, ile mam na koncie i czy nie ożeniłem się z dziewczyną o wyglądzie trzonka od łopaty? Tfu! Czułem, że nie jestem tym facetem, którego pamiętałem ze snu. Tamten przynajmniej się nie bał. Najpierw ostrożnie otworzyłem oczy i rozejrzałem się wokoło. Znajdowałem się na szpitalnym łóżku w pobliżu sprzętu, jaki dawno temu widziałem na oddziale intensywnej terapii, czyli pół metra od prosektorium. Nade mną pochylała się mama, co ostatecznie przekonało mnie, że żyję, ale może być jeszcze gorzej.
– Kochanie, słyszysz mnie? – Głos mamy brzmiał znajomo, jak skrzypienie podłogi w sali gimnastycznej. Musiałem się napiąć, żeby odgonić wspomnienia. Zza pleców mamy wyjrzał mężczyzna w białym fartuchu ze stetoskopem na szyi. Wypisz, wymaluj Woody Allen. Nieźle się zaczynało. Trzymaj ręce przy sobie, cholerny konowale.
– Czy ja mam żonę? – zapytałem, bo moje sprawy stanęły na głowie, a jeszcze przed chwilą jakoś się układały.
– Nigdy jej nie miałeś – odparła mama. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
– A dzieci? Córkę? – Nie ustępowałem. Mama rzuciła znaczące spojrzenie na doktora, po czym spokojnie odpowiedziała:
– O dzieciach też nic nie wiem…
– Czy ja jestem lekarzem? – naciskałem, bo we łbie wciąż mi się kotłowało i bałem się, że zacznę robić bokami. Jak koń.
– Lekarzem? – Mama uśmiechnęła się, jakby nadchodziła pora karmienia. – Jesteś dziennikarzem… Pracujesz w telewizji, piszesz scenariusze do seriali i kręcisz reportaże. Boże, ty chyba straciłeś pamięć…
– Nie straciłem – uspokoiłem ją. – Musiałem się tylko upewnić, że obudziłem się w moim świecie.
– Miał pan wypadek – odezwał się lekarz. Położył mi rękę na czole, ale na szczęście trwało to krótko. Jeszcze chwila i oskarżyłbym szpital o molestowanie.
– Jaki wypadek? – Tego naprawdę nie pamiętałem.
– Samochodowy – wtrąciła mama. Trzymała mnie za rękę i widać było, że jest w swoim żywiole. Znów byłem jej małym, kochanym synkiem. – Jechałeś z tą dziewczyną i wpadła na was ciężarówka. Akurat od twojej strony, kochanie…
– Co z nią? – przypomniałem sobie, że istniała na świecie Sonia Riter i moje serce zabiło mocniej. Gdyby nie osłabienie, dziewczyna już teraz mogłaby nacierać się jedwabiem i poprawiać poduszki.
– Żyje. Nic jej się nie stało – odpowiedziała mama. – Tylko samochód poszedł do kasacji. Nie przejmuj się, synku, ona już kupiła sobie drugi.
– Czegoś mi nie mówisz – stwierdziłem podejrzliwie. Doktor pokiwał głową ze zrozumieniem. Najwyraźniej on też coś wiedział, ale wolał się nie wychylać. Poza tym widział we mnie „synka”, co wcale nie ułatwiało nam rozmowy.
– Leżałeś tu dwa tygodnie. – Mama powiedziała to dziwnym tonem. Miałem wrażenie, że za chwilę będę musiał wypić rumianek, a pan doktor posypie mi pupę talkiem.
– Czuję się dobrze, możesz mi o wszystkim opowiedzieć – powiedziałem mocnym głosem. Nie kłamałem – nic mnie nie bolało i byłem pewien, że w tym momencie mógłbym pokonać na rękę samego ordynatora.
– Sonia odeszła, kiedy usłyszała, że nie odzyskasz przytomności – poinformowała mnie mama.
– Była tutaj? – zacisnąłem szczęki. A więc zostawiła mnie, pomyślałem. Przypomniałem sobie moment, kiedy wyjeżdżaliśmy jej subaru spod budynku telewizji.
– Tylko raz. – Mama potrafiła być konkretna jak młot pneumatyczny. – A na ulicy widziałam ją dwa razy w dwuznacznej sytuacji.
– Czyli w jakiej? – wyrwało mi się, bo tak naprawdę wcale nie chciałem tego wiedzieć.
– Z innym mężczyzną. – Mama punktowała mnie bez litości. – Całowali się w samochodzie, a potem objęci udali się do restauracji.
– Jak mi jeszcze powiesz, że byłaś przy ich łóżku, kiedy się kładli spać, to…
– Teraz proszę odpocząć – odezwał się nagle lekarz. – Później zrobimy panu badania. Miał pan dużo szczęścia. Niewielu ludzi budzi się ze śpiączki. W dodatku w tak dobrej formie…
– Teraz, panie doktorze, to ja pójdę do łazienki i sprawdzę, jak wyglądam – przerwałem mu. – Czegoś jeszcze nie wiem?
– Proszę spróbować. – Lekarz stanął bliżej łóżka i chwycił mnie za łokieć. Oj, lubił się gość ocierać, lubił, ale niech mu tam. W końcu uratował mi życie.
Wstałem z łóżka bez niczyjej pomocy, a mama i doktorek uznali to za kolejny cud. Nawet nie zakręciło mi się w głowie. Co prawda czułem słabość w nogach, ale bywało gorzej. Zanim zrobiłem krok, mała i gruba pielęgniarka odłączyła mnie od kroplówki. Zrobiła to mechanicznie i bardzo szybko. Potem obrzuciła mnie surowym wzrokiem, co mogło oznaczać, że przez ostatnie dwa tygodnie ani razu nie próbowałem się do niej dobrać.
– Podać panu kule? A może wózek? – zapytał lekarz. Stałem przed nim na własnych nogach, a on chciał wiedzieć, gdzie mnie pochować. Miał facet łeb do interesu, nie ma co. Gdzieś ty się człowieku chował? W Moskwie? Zaprzeczyłem ruchem głowy i ruszyłem do drzwi oddalonych o kilka metrów od łóżka.
Potem wszystko potoczyło się szybciej niż kąpanie stuletniej babci. Kiedy wróciłem z toalety, dowiedziałem się, że pani Ryfka zmarła i została pochowana przed dwoma dniami. Mama powiedziała mi też, że w telewizji pojawił się nowy prezes, a moi wielbiciele zasypali mnie listami i kartkami pocztowymi. Najlepsze zostawiła na koniec. Okazało się, że wykorzystała pełnomocnictwo i sprzedała moje mieszkanie. Znów miałem zamieszkać w rodzinnym domu na Mokotowie, w pokoju, w którym wiele lat temu bawiłem się klockami, a na ścianach nadal wisiały moje rysunki z przedszkola. Innymi słowy, mama obłożyła mnie lodem na co najmniej trzydzieści lat. Na szczęście wykrzesałem z siebie resztki sił i szybko kupiłem sobie nowe mieszkanie. Też w Śródmieściu, ale wśród obcych ludzi. Byłem facetem po przejściach i postanowiłem zmienić swoje życie. Kiedy po dwóch tygodniach rehabilitacji doszedłem do formy Chucka Norrisa, mama otrzymała ze Stanów Zjednoczonych list i okazało się, że musi wyjechać na pół roku do kuzynki. Bóg istniał. O mojej amerykańskiej dobrodziejce wiedziałem tylko tyle, że kiedyś używały z mamą tego samego nocnika. Bliska rodzina, można powiedzieć.
Po wypadku trochę zdziwaczałem, jak wyraził się mój stary znajomy z telewizji, Roman Czomski. Kiedy spotkaliśmy się „na kebabie” w pobliżu Chmielnej, przyjrzał mi się uważnie i powiedział:
– Lepiej wyglądasz, schudłeś…
– Dziesięć kilogramów – odparłem. – Ważę teraz tyle, ile przed maturą.
– Nie ma tego złego… – dorzucił, ale kryło się za tym coś jeszcze. – Idzie nowe i chyba nas pozwalniają. – Milczałem i obserwowałem jego ręce. Nerwowe i duże. Wtedy jeszcze nie myślałem, że mój czas w telewizji dobiega końca. Wydawało mi się, że Czomski po prostu marudził dla zasady. Jednak wkrótce moje życie przewróciło się do góry nogami…
Mężczyzna w białej podkoszulce à la Soprano czekał na odpowiedni moment. Mimo klimatyzacji pot lał się z niego strumieniami; w ogóle nie czuł zmęczenia.
Читать дальше