– Bierz się – rozkazałem strażnikowi, wskazując leżące na kamieniach ciało.
Wtedy pojawił się Griffo. Na zwykle bladej twarzy miał ceglaste rumieńce, a czoło skroplone potem.
– Co z nim? – rzucił.
– Jeśli umrze, to umrze, a jak przeżyje, to żyć będzie – przypomniałem sobie żarcik, który zasłyszałem niegdyś od żaków uczelni medycznej. Choć, Bogiem a prawdą, nie było mi do śmiechu, gdyż moje półtora tysiąca koron właśnie leżało i zdychało.
– Sprowadzę medyka z Ravensburga – obiecał blady Fragenstein. – Zaraz każę po niego posłać.
– A co tam, dostojny panie, z młodym? – strażnik zalęknionym, cichym głosem zapytał o losy kompana.
– Spadł ze schodów – poinformował zimno Griffo. -Tak nieszczęśliwie, że zgruchotał sobie czaszkę.
Mężczyzna przełknął głośno ślinę, a ja pomyślałem, iż bycie podwładnym Fragensteina to naprawdę ciężki kawałek chleba. Nie żebym nie potępiał bezcelowo okrutnego zachowania strażnika, ale gwałtowność postępowania Griffa jednak mnie, delikatnie mówiąc, zaskoczyła. Poza tym widać było, jak silną miał pozycję w mieście, skoro bezkarnie mógł sobie pozwolić na zabicie człowieka. I to nie pierwszego z brzegu żebraka czy włóczęgę, lecz strażnika miejskiego na służbie.
* * *
W więzieniu nie było lazaretu. Pomyślałem, że my, inkwizytorzy, zwykle lepiej dbamy o zatrzymanych. Ale leż często chodzi o to, by pieczołowicie ich wykurować z myślą o kolejnych przesłuchaniach. Śmierć oskarżonego w wyniku tortur czy złego traktowania była oznaka niekompetencji. Po pierwsze, zamykał się wtedy dostęp do informacji, których mógłby nam udzielić, a po drugie, inkwizytorom nie chodziło przecież o zamęczenie przesłuchiwanego, lecz o ofiarowanie mu szansy na zbawienie i oczyszczenie umysłu z brudów herezji. Wierzcie mi, sam widziałem wielu skazanych, którzy ze łzami w oczach dziękowali inkwizytorom, iż pozwolili im zachować nadzieję na życie wieczne przy niebieskim
ołtarzu Pana. A cena dojmującego bólu tortur i ognista kąpiel w żarze stosu wydawały im się więcej niż właściwe.
W przypadku Klingbeila nie chodziło jednak o tortury. Ten człowiek był wynędzniały, osłabiony, chory i rozpłomieniony gorączką. Znaleziono dla niego małą izdebkę z łóżkiem, a ja kazałem strażnikom przynieść wiadro ciepłej wody, bandaże i wezwać medyka (gdyż nie chciałem marnować czasu, czekając na wezwanego przez Griffa lekarza, który mógł dotrzeć nie wcześniej niż za dwa dni). Zanim doktor zdążył się pojawić, obmyłem twarz Zachariasza. I to, co zobaczyłem pod skorupą brudu, bardzo mi się nie spodobało.
Medyk, jak każdy medyk, był zarozumiały oraz przekonany o własnej nieomylności. Poza tym strażnicy wyciągnęli go z jakiejś bibki, gdyż wyraźnie zalatywało od niego winem.
– Temu człowiekowi nic nie pomoże – stwierdził autorytatywnym tonem, kiedy tylko zerknął na twarz Klingbeila.
– Nie sądzę – rzekłem.
– A kimże wy jesteście, by nie sądzić? – ironicznie zaakcentował wypowiedziane przeze mnie słowa.
– Jestem jedynie prostym inkwizytorem – odparłem. – Lecz uczono mnie podstaw anatomii ludzkiego ciała, choć zapewne nie dorównuję w tej mierze światłym doktorom.
Medyk zbladł. I wydawało mi się, że również momentalnie wytrzeźwiał.
– Wybaczcie, mistrzu – przemówił już nie tylko uprzejmie, lecz wręcz pokornie. – Ale zważcie sami na to straszne jątrzenie rany. Zważcie na zgniliznę. Powąchajcie!
Nie musiałem zbliżać się do Zachariasza, by czuć mdlący odór rozkładającego się ciała. Czyż może być coś straszniejszego, niż gnić żywcem w smrodzie ropy sączącej się z ran?
– Mogę wyciąć chorą tkankę, ale, Bóg mi świadkiem, uszkodzę przy tym nerwy! Nie da się inaczej! A jeśli się da, to będzie to cud boży, a nie kunszt lekarski! Zresztą pewnie nawet i to nie pomoże…
– Nie nadużywajcie imienia Pana Boga naszego -poradziłem i medyk zbladł jeszcze bardziej.
Rzeczywiście miał rację. Lewy policzek Klingbeila był jedną rozjątrzoną, zaognioną, śmierdzącą raną. Można było go operować. Jednak konsekwencją każdego nieostrożnego ruchu lancetem stałby się paraliż twarzy Nigdy zresztą nie wiadomo, czy gnijącą tkankę usunięto by w całości, a jeśli nie, wtedy pacjent, tak czy inaczej, by umarł. A ten właśnie pacjent był przecież wart półtora tysiąca koron!
– Słyszałem o pewnej metodzie – zacząłem – stosowanej ponoć w wypadkach, gdy ludzka ręka nie jest już w stanie niczemu zaradzić…
– Myślicie o żarliwej modlitwie? – podpowiedział
skwapliwie.
Spojrzałem na niego ciężkim wzrokiem.
– Myślę o larwach mięsożernych much – wyjaśniłem. – Wprowadzone do rany wyżrą jedynie chorą tkankę, pozostawiając zdrowe ciało nienaruszonym. Ponoć już medycy rzymskich legionów stosowali tę metodę.
– Rzymianie byli wrogami naszego Pana!
– A co to ma do rzeczy? – Wzruszyłem ramionami. – Od wrogów też można się uczyć. Czy nie korzystacie z łaźni? Wszak one zostały wymyślone właśnie przez Rzymian.
– Nie słyszałem o podobnie obrzydliwym zabiegu -naburmuszył się medyk.
Ośmielałem się sądzić, że myślał o larwach much, a nie o łaźniach, chociaż stan jego odzienia oraz czystość rąk i włosów wskazywały na to, że nie korzysta zbyt często z dobrodziejstw prania oraz kąpieli.
– To nie tylko usłyszycie, ale i wypróbujecie – rzekłem. – No już, zabierajcie się do roboty! Tylko żwawo, bo ten człowiek nie może czekać!
Spojrzał na mnie błędnym wzrokiem, zamamrotał coś pod nosem i wybiegł z pokoju. Przyjrzałem się Zachariaszowi, który leżał na łożu, wydawałoby się, pozbawiony życia.
Podszedłem i starałem się nie oddychać nosem. Mam czułe powonienie i trudy codzienności oraz ciężkie inkwizytorskie powinności nic w tej mierze nie zmieniły. Zdawać by się mogło, że mój nos przyzwyczai się do smrodu nieczystości, odoru niemytych ciał, fetoru gnijących ran, woni krwi i wymiotów. Nic z tego: nie przyzwyczaił się.
Przyłożyłem dłoń do piersi Klingbeila i poczułem, jak bije jego serce. Słabo, bo słabo, ale bije. Człowiek, który mnie wynajął, miał szczęście, że nie oglądał swego syna w tej chwili. Nie dość, że Zachariaszowi niemal zgnił jeden policzek, a drugi był poszarpany zastarzały-
mi bliznami, to cale ciało było tak wychudzone, że koki zdawały się przebijać przez pergaminową, namiękłą od wilgoci i pomarszczoną skórę.
– Kostucha – powiedziałem bardziej chyba do siebie niż do niego. – Wyglądasz jak kostucha, synu.
I wtedy, możecie mi uwierzyć lub nie, powieki człowieka, który sprawiał wrażenie trupa, uniosły się. A przynajmniej uniosła się prawa, czyli ta niezasłonięta opuchlizną.
– Kostuch – wymamrotał niewyraźnie. – Jeśli już, to Kostuch.
I zaraz potem jego oczy z powrotem się zamknęły.
– A tośmy sobie pogadali, Kostuchu – mruknąłem, lecz byłem zdumiony, że w tym stanie, w jakim był, odzyskał przytomność, choć na tak krótki moment.
* * *
Kupiec przyjął mnie w swoim domu, ale poszedłem tam dopiero po zmierzchu, by nie rzucać się ludziom w oczy. Nie zauważyłem, by mnie śledzono, choć oczywiście nic dało się wykluczyć, iż któryś ze służących Griffa obserwował wchodzących i wychodzących z domu Klingbeila. Nie zamierzałem się jednak ukrywać, gdyż przecież zupełnie naturalnym elementem śledztwa była rozmowa z ojcem ofiary czarów.
– Przyznam szczerze, panie Klingbeil, że nie rozumiem. Ba, jestem skłonny powiedzieć: nic nie rozumiem.
Читать дальше