— Czy nie poinstruowano pana, że ten temat jest tabu?
— Ale… — skonfundował się inżynier — …ja myślałem, że to tabu nie dotyczy pana…
— Czy powiadomiono pana o jakichś wyjątkach?
— Nie… Moja wina.
— Proszę się przyzwyczaić… Dobrze, kontrola wypadła dla pana pozytywnie. Proszę się częstować. — Z tymi słowami komendant przysunął Kumajowi pękaty czajnik z odłamanym dziobkiem i khandyjską piałę z cieniutkiej kremowej porcelany, a sam pogrążył się w czytaniu sporządzonego przez mechanika wykazu rzeczy potrzebnych do pracy: bambus, drzewo balsy, umbarskie płótno żaglowe… mnóstwo rzeczy a drugie tyle potem dopiero się przypomni. — Jeszcze jedno, pańscy poprzedni współpracownicy, tacy jak mistrz Mchamsuren… Gdyby tu byli, pomogliby sprawie?
— Jeszcze jak! Ale czy to jest możliwe?
— Dla naszej służby nie ma rzeczy niemożliwych. Musi pan tylko przypomnieć sobie o tych ludziach wszystko — cechy zewnętrzne, więzy przyjaźni i rodzinne, przyzwyczajenia… Przyda nam się każdy detal, tak więc proszę wysilić pamięć.
Po pół godzinie komendant przyklepał dłonią stertę zapisanych arkuszy papieru, lakonicznie podsumowując:
— Jeśli żyją to znajdziemy. Kumai od razu poczuł, że znajdą.
— Proszę się przebrać, panie inżynierze drugiego stopnia. — Grizzly wskazał wzrokiem na komplet nowiutkiego mordorskiego munduru bez naszywek (tak byli umundurowani wszyscy — i konstruktorzy Dżaheddina, i obsługa, i milczący ochroniarze z wywiadu). — Proszę za mną, pokażę panu nasze obejście…
Obejście było obszerne i urozmaicone. Na Kumają na przykład czekał wspaniały szybowiec nie znanej mu wcześniej konstrukcji: proste i wąskie, jak elfickie ostrze, bez mała dwudziestostopowe skrzydła trzymały się nie wiadomo na czym, chyba na niczym — jakiś nieprawdopodobny materiał, lżejszy od balsy i twardszy od kamiennego cisu; podobnie wspaniała była „miękka” katapulta do wyrzucania maszyny w powietrze. No, nie ma takich materiałów w przyrodzie, choćbyście mi łeb odrąbali! Ale w tym momencie mechanik pojął, że ma do czynienia z legendarnym „Smokiem” Nazguli, długość lotu którego określała jedna tylko okoliczność — ilość czasu, jaką wytrzyma w gondoli jego pilot. Zresztą, pilotowanie „Smoka” Kumai opanował szybko. Wiadoma sprawa — im doskonalsza technika, tym prostsza jest w użyciu.
Jednocześnie z Kumajem do Dol Guldur trafiła czwórka isengardzkich inżynierów „kruszącego ognia” — tak nazywano proszek zapalający podobny nieco do używanego w Mordorze od dawien dawna w świątecznych fajerwerkach. Isengardczyków przyprowadził Rosomak — niewysoki żylasty chłopak z nieco krzywymi nogami, podobny do dungarskiego górala; zastępował Grizzly'ego, kiedy ten wybywał z twierdzy w jakichś swoich tajnych sprawach. Co do „kruszącego ognia”, po jakimś czasie nazywanego po prostu proszkiem, to mordorscy mistrzowie mieli najpierw o tym marne zdanie: nafaszerowane nim ceramiczne naczynia w kształcie kropel z krótkimi skrzydełkami leciały daleko — fakt, niemal na dwie mile — ale celność ich, delikatnie mówiąc, pozostawiała wiele do życzenia: plus minus dwieście jardów. Na dodatek pewnego razu „latająca kropla” eksplodowała w wyrzutni, zabijając przypadkowego robotnika; dowiedziawszy się od Isengardczyków, że takie rzeczy się zdarzają — „No, nie powiem, żeby regularnie, ale zdarza się, zdarza” — Mordorczycy popatrzyli na siebie: „Słyszeliście, chłopy? Na kij nam ten »kruszący ogień«. Prędzej swoich załatwi niż obcych…”
Jednakże nie minęły trzy dni od awarii, gdy katapulciarze zaprosili Grizzly'ego na próbne strzelania — pochwalić się nowym typem pocisku. Ze standardowego dystansu trzystu jardów pierwszym strzałem zrobili kaszę z grupy ośmiu tarcz, a uczyniła to była okrągła ceramiczna kula, nafaszerowana proszkiem z kawałkami gwoździ i wyposażona w knot stosowany wcześniej w dzbanach z zapalającą naftą. Następny krok aż sam się prosił: umieścić pojemnik z proszkiem wewnątrz pojemnika z „ognistą galaretą”, która powstaje w wyniku rozpuszczenia mydła w jasnej frakcji nafty — tak, by podczas wybuchu lepkie, wypalające wszystko kłaki fruwały we wszystkie strony… Grizzły przyjrzał się wtedy trzydziestopięciojardowej plamie wypalonej aż do mineralnych warstw ziemi i zdumiony popatrzył na Dżaheddina:
— I to wszystko zrobił jeden zakichany garnek? No, panowie, gratuluję! W końcu wymyśliliście coś wartościowego!
Wtedy Kumai pomyślał, że takie pociski — czy to zapalające, czy odłamkowe — można wystrzeliwać nie tylko z katapult, ale również zrzucać z szybowców.
— Bez sensu — brzmiała odpowiedź. — Powiedz sam. Ile lotów wykonasz w ciągu jednej bitwy? Dwa? Trzy? Nie warta skórka wyprawki.
— Jeśli miałbym zrzucać pociski na wrogą armię to nie. Ale gdyby trafić osobiście milorda Aragorna z milordem Mitrandirem — nawet bardzo by było warto.
— Sądzisz, że trafisz?
— Trafić przecież trzeba nie w człowieka, a w trzydziestopięciostopowy okrąg, więc dlaczego nie?
— Wiesz co, to jakoś… niehonorowo.
— C-co? Co-o-o?
— Nic, ja tylko… To i tak koniec z tymi poprzednimi rycerskimi wojnami, z ich: „Gotów jesteś, szlachetny panie?” Jedyny może zaświadczyć, że nie myśmy ją zaczęli.
Tak, koniec ze szlachetnymi wojnami, koniec… Mordorscy konstruktorzy, na przykład bardzo udoskonalili kusze — broń, która w Sródziemiu zawsze była nieformalnie zakazana.
— Jak sądzisz, dlaczego szlachetni rycerze tak nienawidzą kuszy? Rzekłbym, że w ich nienawiści jest coś osobistego, prawda?
— Jakże to, słyszałem: broń dystansowa — broń tchórzy.
— Eee… nie, to jest bardziej skomplikowane. Przeciwko łukom — zauważ! — nikt nie protestuje. Chodzi o to, że najlepszy łuk ma na cięciwie naciąg sto funtów, a kusza — tysiąc.
— No to co z tego?
— A to, że łucznik może ubić rycerza w zbroi tylko jeśli trafi w szczelinę przyłbicy, w złączenie zbroi i tak dalej — wysoka to sztuka, której musisz się uczyć od trzeciego roku życia, a dopiero około dwudziestki będziesz się do czegoś nadawał. Kusznik natomiast wali w kontur — gdzie by nie trafił, przeszyje na wylot. Miesiąc przygotowania i piętnastoletni czeladnik, który w życiu nie trzymał w rękach broni, wytrze rękawem smarki, przymierzy ze stu jardów i wykopyrtnie się słynny baron X, zwycięzca czterdziestu dwóch turniejów, i tak dalej, i tak dalej… Wiesz, jak powiadają w Umbarze? „Jedyny stworzył ludzi słabych i silnych, a twórca kuszy ich zrównał”. Dlatego teraz ci „silni” się wściekają — ginie, jakoby, wysoka etyka wojennego kunsztu!
— Dokładnie. A na dodatek podatne warstwy społeczne zaczynają się burzyć. A na kij nam właściwie potrzebni oni są, z tymi swoimi herbami, plumażami i innymi duperelami? Bo jeśli się rozchodzi o obronę ojczyzny, to kusznicy są o wiele tańsi w utrzymaniu.
— Ależ z pana pełzający pragmatyk…
— Nie da się ukryć. Nijak ci ja, świński ryj, nie mogę pojąć, dlaczego wybić człowiekowi mózg mieczem jest szlachetne, a bełtem — podłe?
Zresztą i stalowe kusze wyposażone w szkła przybliżające, i „latające krople”, i nawet zrzucane z niebios pociski — wszystko to wyglądało na niewinne zabawy w porównaniu z tym, czego zażądało od nich — ustami Grizzly'ego — niewidzialne Kierownictwo. W Górach Mglistych od dawna znanych jest kilka wąwozów, gdzie ze skalnych szczelin sączy się mgła, która następnie bez śladu taje w nieruchomym powietrzu. Tych niewielu, którzy zdołali ujść stamtąd, opowiadają, że wystarczy odetchnąć tym powietrzem, a w ustach pojawia się ohydny słodkawy posmak, i jak lawina zwala się senność, z którą nie sposób jest walczyć, a czym się kończą takie sny, widać po zgromadzonych na osypiskach zwierzęcych szkieletach. Tak więc, należy wymyślić sposób wypuszczania takiej mgły na wroga… Kumał był człowiekiem zdyscyplinowanym, skoro trzeba to trzeba, ale ten pomysł Kierownictwa — zatruwania powietrza — zemdlił go. Kto wymyślił tę „Broń Zemsty”? Chwała Jedynemu — on jest tylko mechanikiem, a nie chemikiem, tak więc osobiście się z tą bronią nie zetknie.
Читать дальше