Przygotowali obronę okrężną w najgorszym, jakie sobie można wyobrazić miejscu — wądół zarośnięty leszczyną, widoczność zero, ale przenoszenie się na inne miejsce byłoby jeszcze gorsze. O tym, by rozpalić ognisko nawet nie myśleli — strach się oświetlić, strach dać się usłyszeć, i nawet rannych opatrywali w całkowitych ciemnościach, po omacku. Zacisnąwszy w garści łuki i rękojeści mieczy, wsłuchiwali się w bezksiężycową noc, bez wahania strzelając w stronę każdego szmeru, w każde poruszenie w unoszącej się z wilgotnych liści mgle. Skończyło się tak, że około trzeciej w nocy komuś puściły nerwy, i ten idiota z okrzykiem: „Wosowie!”.” wystrzelił w sąsiada, który wstał, chcąc rozprostować ścierpnięte mięśnie, a potem, łamiąc krzaki, rzucił się w głąb obronnego pierścienia. Dalej stało się to najgorsze, co tylko może się zdarzyć w nocnym boju: pierścień się rozpadł, i zaczęła się ogólna bieganina po nocy ze strzelaniem na oślep — każdy przeciw każdemu…
Zresztą, tym razem nie było mowy o jakimś przypadku: wspomnianym „kimś”, kto sprowokował swoim strzałem w towarzysza ogólną zawieruchę, był nie kto inny jak sam Rankorn. Korzystając z mroku, leśniczy przywłaszczył sobie pelerynę jednego z zabitych — na szczęście dla niego nikt ich nie pilnował — wkręcił się w pierścień zajmujących pozycje drużynników i zaczął czekać. Właściwie, mógł sto razy wpakować strzałę w plecy landlorda i, korzystając z nieuniknionego zamieszania, rozwiać się spokojnie we mgle, ale ten nie zasłużył sobie na tak „przyjemny” los. Rankorn miał inne plany.
Wyniki boju Stały się widoczne, gdy nastał dzień: okazało się, że oddział stracił dwóch żołnierzy, ale najgorsze — koszmar! — zaginął sam landlord. Wojownicy uznali, że podczas nocnej paniki musiał stracić swoich z oczu (poniekąd mieli rację: w lesie tylko zupełny dureń rzuca się do ucieczki na chybił trafił — normalny człowiek usiądzie pod krzakiem i nie ruszy się, póki ktoś się o niego nie potknie), i zaczęli przeczesywać okolicę, nawołując swego pana. Znaleźli go kilka mil od miejsca potyczki — orientując się na stada już zlatujących się kruków. Młody senior był przywiązany do drzewa, a z półotwartych jego ust sterczały odcięte genitalia. „Kuśką się zadławił” — szeptano potem złośliwie po wsiach…
W obławie na bestię entuzjastycznie wzięła udział cała okoliczna ludność, ale z równym skutkiem mogliby chwytać leśne echo. Dalsza kariera królewskiego leśniczego, któremu teraz nie zostało nic innego jak zostać rozbójnikiem, była standardowa; standardowy był i jej koniec — albowiem, jak głoszą słowa starej piosenki, „Może długo sznur się splata, lecz się zawsze w pętlę zwinie…” Raniony w potyczce z ludźmi harlondskiego szeryfa i połamany na kole Rankorn miał ozdobić sobą szubienicę akurat tego dnia, kiedy do miasta przybył baron Grager, werbujący ludzi do wyraźnie przerzedzonego ithilieńskiego pułku. „O! Ten by mi się nadal” — rzucił baron z takim samym wyrazem twarzy, z jakim klientka kramu z wędlinami dźga paluchem w upatrzony kawałek szynki („Tylko proszę pokroić”). Szeryf jedynie zgrzytnął zębami.
Od Osgiliath sprawy szły tak sobie. Pułk Ithilien walczył wyraźnie lepiej od innych i, jak to się dzieje w takich przypadkach, dostawał uzupełnienie w ostatniej kolejności. Zresztą, z ludźmi w ogóle było mizernie. Ci w Minas Tirith, którzy najgłośniej przed wojną wydzierali się: „Raz i na zawsze uwolnić Sródziemie od Hord ze Wschodu”, jakoś od razu znaleźli masę spraw na drugim brzegu Anduiny, prosty zaś lud od samego początku miał tę Wojnę o Pierścień głęboko w płucach. Tak więc ogłoszony niegdyś przez Faramira punkt o poborze do pułku — „choćby i prosto spod szubienicy” — był wykorzystywany tyle razy, ile tylko się dało. Właściwie, „pod szubienicą” siedział nawet sam Grager, ale w czasie wojny nikt nie odważył się ruszyć frontowego oficera — na niego sądowe szczury Gondoru miały za krótkie ręce.
Wiele zachodu kosztowało pułkowego lekarza, by przywrócić workowi połamanych kości wyciągniętemu przez barona z harlondskiego zaścianka wygląd kogoś, kto przypominałoby człowieka, ale słynny zbój był tego wart. Strzelać z łuku tak samo jak przedtem Rankorn nie mógł, wyłamany bark stracił możliwość ruchu, ale tropicielem nadal był wyśmienitym, a jego doświadczenie w pułapkach i innych działaniach bojowych w leśnej okolicy było naprawdę bezcenne. Wojnę zakończył w mundurze kaprala, potem z wielkim powodzeniem uczestniczył pod dowództwem swojego porucznika w uwolnieniu i osadzeniu na ithilieńskim tronie Faramira, i już miał się zabrać za wznoszenie własnego domu — gdzieś na bezludziu, powiedzmy w dolinie Wydrzego Potoku — kiedy nagle zaprosił rangera Jego Wysokość książę Ithilien i poprosił o przysługę: czy nie mógłby odprowadzić dwóch jego gości na Północ, do Mrocznej Puszczy?
„Już nie jestem na służbie, mój kapitanie, a dobroczynność nie jest moją cechą”. „A ja właśnie potrzebuję takiego, kto nie jest na służbie. A dobroczynność nie ma nic do rzeczy, oni są gotowi dobrze zapłacić. Powiedz swoją cenę, kapralu”. „Czterdzieści srebrnych marek” — palnął Rankorn, po prostu, żeby się od niego odczepili. Ale żylasty, orlonosy orokuen, chyba ich przywódca, tylko skinął głową: „Zgoda”, i zaczął rozplątywać plecioną sakiewkę z elfickim wzorem; no, a gdy na stole pojawiła się garść różnego złota (Haladdina od dawna męczyło pytanie: Skąd Eloar wziął wendotenijskie nianmy i kwadratowe czengi z Południowych Archipelagów?), rangerowi nie wypadało dawać wstecz.
Haladdin i Cerleg rozkoszowali się teraz całkowitą beztroską, gdyż całe przygotowanie do wyprawy pod Dol Guldur wziął na swoje barki Rankorn. Co prawda, kupione dla nich w osadzie plecione mokasyny-iczigi zwiadowca przymierzał wyraźnie niezadowolony, nie dowierzając obuwiu pozbawionemu twardej podeszwy, ale ponorek, który w tych okolicach wykorzystywany jest zamiast worka na plecy, wyraźnie mu się spodobał: twardy stelaż z dwóch czeremchowych pałąków połączonych jednym zaciskiem pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, pozwala nieść kanciasty stufuntowy ładunek, nie przejmując się tym, jak przylega do pleców.
Orokuen na ten czas, ku pewnemu zdziwieniu konsyliarza, przeniósł się z gościnnych apartamentów Emyn Arnen oddanych w ich władanie przez księcia, do koszar Faramirowej osobistej ochrony. „Ja, mój panie, jestem człowiekiem prostym, i w całym tym komforcie czuję się jak mucha w śmietanie: i śmietanie szkodzi, i musze”. Następnego dnia pojawił się z sińcem pod okiem, ale bardzo z siebie zadowolony: okazało się, że Ithilieńczycy, nasłuchawszy się opowieści o czynach kaprala w noc uwolnienia księcia, podpuścili go na sparring z dwoma najlepszymi zapaśnikami swego pułku. Jeden pojedynek Cerleg wygrał, drugi przegrał, a może starczyło mu rozumu, by przegrać, ku pełnej satysfakcji obu stron. Teraz nawet ujawniona w czasie wieczornych gawęd niechęć orokuena do piwa spotykała się u rangerów ze zrozumieniem: ma chłop autorytet, ma więc prawo… A co wy tam? Kumys… O, przepraszam! Nie dowieźli… Gdy pewnego razu Haladdin zajrzał do koszar do swego towarzysza, zauważył, że wraz z jego pojawieniem natychmiast zwiędła ożywiona rozmowa i zaległa niezręczna cisza: dla wiejskich chłopaków, którym pozwolono wreszcie nie strzelać do siebie, wykształcony lekarz był teraz tylko dokuczliwą przeszkodą. Przełożonym.
Z kilku dróg na Północ wybrano drogę wodną: nie wiadomo, kto teraz włada Brunatnymi Polami na lewym brzegu Anduiny. Do wodospadów Rauros, a to jest mniej więcej dwie trzecie drogi, płynęli pod żaglem — o tej porze roku w dolinie Wielkiej Rzeki wieją mocne i równe południowe wiatry. Dalej musieli przesiąść się do lekkich dłubanek. Tę część podróży Haladdin z Cerlegiem odbyli w charakterze okrętowego balastu: „Nie znacie Rzeki, i najlepsze, co możecie zrobić dla oddziału, to w żadnych okolicznościach nie odrywać tyłków od dna łódki, i w ogóle nie wykonywać gwałtownych ruchów”. Drugiego czerwca ekspedycja dotarła do łuku Anduiny przed wpadającą doń, biorącą początek w Fangorskim Lesie Srebrną Żyłą. Dalej zaczynały się Zaczarowane Lasy — Lorien na prawym brzegu, Mroczna Puszcza na lewym. Stąd do Dol Guldur zostawało nieco więcej niż sześćdziesiąt mil w linii prostej. Ludzie Faramira zostali, by pilnować czółen — przeprawili się, by nie kusić licha, na prawy, rohański brzeg, a oni trzej po dniu drogi zobaczyli przed sobą zębatą, czarno-zieloną ścianę jodeł Mrocznej Puszczy.
Читать дальше