— Faramirowi… Przekaż… Wykonać… — Chciał coś powiedzieć jeszcze, a było to przygotowane zdanie: — Faramirowi przekaż — nie udało się wykonać — ale zabrakło powietrza w płucach: alkaloidy anriabis, będące podstawą pigmejskiej trucizny, wywołują paraliż mięśni aparatu oddechowego… Ani wykonać swojej misji ani powiadomić o jej fiasku baron nie zdołał i z tą myślą umarł.
Z sąsiedniego strychu obserwował tę scenę przez zasnuty pajęczyną otwór wentylacyjny człowiek o ksywie Przewoźnik — „wymiatacz” z organizacji Elandara. Nie wierząc własnym oczom, opuścił kuszę, bezskutecznie usiłując zrozumieć, kto go tak zręcznie wyprzedził? DSD? Jak na Nadmorską 12 zbyt czysta akcja… A jeśli to wszystko tylko kolejna zmyłka barona? Może, na wszelki wypadek, wsadzić weń bełt?
Ichneumon tymczasem zdążył już pozbyć się munduru policjanta i, będąc znowu akredytowanym przy MSZ posłem Jego Wysokości Sułtana Sagula IV Świątobliwego — potężnego władcy nieistniejących w przyrodzie Wysp Florissantu — bez specjalnego pośpiechu podążał do portu, gdzie czekała na niego zafrachtowana wcześniej feluka „Trepang”. Pojedynek dwóch poruczników zakończył się tym, czym miał się zakończyć, ponieważ zawodowiec różni się od amatora również tym, że gra nie po to, by strzelić ładną bramkę, i nie do chwili swego „kryzysu psychologicznego”, a do sześćdziesiątej sekundy ostatniej minuty meczu. Przy okazji warto zauważyć, że dla Ichneumona owa sześćdziesiąta sekunda nastąpiła właśnie w porcie, gdzie przyszło mu jeszcze raz zademonstrować swój wysoki stopień profesjonalizmu. Pewnie sam miałby problemy z określeniem, co zaniepokoiło go w zachowaniu załogi „Trepanga”, ale nie wnikał w to, tylko się odwrócił — jakby chcąc zadać jakieś pytanie — do wchodzącego za nim po trapie szypra, kantem dłoni zmiażdżył mu krtań i skoczył w tłustą, rdzawą, powleczoną martwymi tęczowymi zawijasami wodę między pirsem i kadłubem statku. To właśnie dało mu kilka sekund przewagi — akurat tyle, by wyszarpnąć zza mankietu i włożyć do ust malutką zielonkawą pigułkę. Tym sposobem w ręce operacyjnych Jakuzziego trafił jeszcze jeden, czwarty z kolei w ciągu ostatnich dwunastu godzin, niezidentyfikowany trup. Speckomando „Feanor” zagrało z umbarską tajną służbą na remis: zero-zero.
A Tangorn umarł na rękach skamieniałej z rozpaczy Elwiss, nie wiedząc o najważniejszym: właśnie jego śmierć z ręki ludzi Tajnej Straży stanie się ostatnim dowodem, który zakończył wahania Elandara — tego samego dnia przesyłka barona nie znaną nikomu z ludzi trasą wyruszy na północ, do Lorien. Nie wiedział też tego, że Elwiss zrozumiała jego przedśmiertne zachłystujące się rzężenie jako zdanie: „Faramirowi przekaż — wykonane!” i spełni polecenie ukochanego jak należy… A Ktoś nieustannie tkający z niewidocznych przypadków i zupełnie oczywistych ludzkich słabości wspaniały gobelin, który my właśnie nazywamy Historią, natychmiast wyrzucił z pamięci ten epizod; to właśnie jest gambit, poświęca się figurę — wygrywa się grę. I tyle…
CZĘŚĆ CZWARTA
OKUP ZA CIEŃ
Ciągle powtarza, i ciągle powtarza
do późna, aż budzą się ćmy:
„Nie podpisujcie pokoju z Niedźwiedziem,
mimo, ze chodzi jak my!”
R. Kippling
Mroczna Puszcza, okolice Dol Guldur
5 czerwca 3019 roku
— Ślad jest świeży. Świeżutki… — wymamrotał pod nosem Rankorn; przypadł na jedno kolano i, odwracając się, dał znak idącemu o jakieś piętnaście jardów za nim Haladdinowi, by zeszedł ze ścieżki. Zamykający pochód Cerleg ominął posłusznie odsuwającego się na pobocze konsyliarza i teraz obaj kaprale wpatrywali się w małą gliniastą nieckę, wymieniając ciche uwagi we Wspólnej Mowie. Opinia Haladdina tropicieli nie interesowała zupełnie; co tam Haladdin — nawet głos orokuena w tej naradzie nie znaczył zbyt wiele. Zwiadowcy mieli własną tabelę rang. Wczorajsi wrogowie — ithilieński ranger i dowódca plutonu zwiadu kirithungolskich jegrów — odnosili się do siebie z wyraźnym szacunkiem, jak mistrz złotnik z mistrzem rusznikarzem, ale pustynia to pustynia, a las to las — obaj zawodowcy znakomicie znali granice swoich domen. Ranger w końcu spędził w lasach całe swoje świadome życie.
Był on wtedy smukłym młodzieńcem, chodził wyprostowany, prawe ramię jeszcze nie wznosiło się ponad lewe, a twarzy nie szpeciła brzydko zrośnięta purpurowa blizna; był przystojnym mężczyzną, odważnym i cieszącym się łaskami Fortuny, a mundurowy, butelkowozielony kaftan królewskiego leśniczego leżał na nim wspaniale — w sumie, śmierć dziewuchom… Mężczyźni z okolicznych wsi niespecjalnie go lubili, a on uważał, że to naturalne: jasne, że wieśniaka urządza tylko ten leśniczy, który „potrafi wejść w położenie”, Rankorn natomiast do obowiązków służbowych podchodził z właściwą młodości gorliwością. Będąc człowiekiem króla, miał w nosie miejscowych landlordów, i natychmiast ustawił sobie ich czeladź — przy jego poprzedniku uważała ona, że królewski las jest ich spiżarnią. Wszyscy pamiętali historię z szajką Eggi-Pusttelgi, którego przyniosło kiedyś w te okolice. Rankorn poradził sobie z tymi zuchami sam, nie czekając aż ludzie szeryfa raczą oderwać swoje tyłki od ławek karczmy „Trzy pinty”. Słowem, do młodego leśniczego odnoszono się w okolicy z bojaźliwym szacunkiem, ale bez szczególnej sympatii, a zresztą — miał w nosie ich sympatie. Od dziecka przywykł sam być sobie królem, i żył nie tyle z rówieśnikami, co z lasem. Las był dlań wszystkim — i towarzyszem zabaw, i rozmówcą, i mentorem, a z czasem stał się najprawdziwszym domem. Ludzie mówili nawet, że w jego krwi jest domieszka krwi Wosów — borowych ze złowieszczej Druadańskiej puszczy, ale czy to mało gadają ludzie w zagubionych w leśnej głuszy wioskach podczas wilgotnych jesiennych wieczorów, kiedy tylko ognik łuczywa powstrzymuje przed wyłażeniem z ciemnych kątów drzemiące tam stare licha…
Na dodatek Rankorn — ku rozczarowaniu wszystkich okolicznych panien na wydaniu — przestał pokazywać się na wiejskich zabawach, a zamiast tego coraz częściej pojawiał się w na poły rozwalonej stróżówce na obrzeżu Druadanu, gdzie jakiś czas temu osiedliła się przybyła nie wiadomo skąd — pewnie z odległej północy, a może nawet z Angmaru — starucha-zielarka ze swą wnuczką Lianiką. Czym opętało to piegowate dziewczę takiego wspaniałego chłopaka tylko Manwe wie; wielu uważało, że nie obeszło się bez czarów: babka w końcu władała różnymi urokami i potrafiła leczyć za pomocą ziół i przykładania rąk — z tego zresztą żyła. O Lianice wiadomo było, że dogaduje się ze wszystkimi zwierzętami i ptakami w ich językach i potrafi na przykład zmusić gronostaja, by siedział słupka na dłoni obok spokojnie myjącej pyszczek polnej myszy. Zresztą, te opowieści, być może powstały po prostu dlatego, że ludzi w odróżnieniu od zwierząt bała się i unikała jak mogła. Najpierw ludziska myśleli, że może jest całkowicie niema? „Ach, co tam — zadzierały bródki oburzone ślicznotki z okolicy, gdy ktoś w ich obecności wspominał dziwny wybór leśnika — może właśnie się dobrali swą rasą…”
A co, może i rzeczywiście by się dobrali, tylko los im nie sprzyjał… Zdarzyło się, że pewnego wieczora Lianika spotkała na leśnej ścieżce nadmiernie wesołe towarzystwo seniora, który wyjechał na polowanie i swym zwyczajem „odrobinę polepszyć krew wieśniaków”. Te jego zabawy wywoływały już niezadowolenie nawet wśród sąsiadów-landlordów: „Naprawdę, szanowny panie, pańska skłonność do dymania wszystkiego, co się rusza i oddycha…” Sprawa było najzwyklejsza ze zwykłych, nie warta wspomnienia. No bo, kto mógł pomyśleć, że ta kretynka później się utopi… Co to? Ubyło jej, czy jak? Mają rację ludzie, kiedy mówią, że wszyscy oni tam, na swoich północach, są trochę szurnięci…
Читать дальше