— Posłuchaj — zaniechał w końcu tych myślowych konsultacji i prób pozbierania rozbieganych myśli: i tak ciągle zatrzymywał się na jakichś drobiazgach. — A nie będziesz się nudziła tam, w Emyn Arnen? Bo to jest, jeśli mam być szczery taka dziura…
— Wiesz co — w tej tu naszej Stolicy Świata tak się nabawiłam przez te dwadzieścia osiem lat, że wystarczy mi na trzy pozostałe życia. Tym się zupełnie nie przejmuj… I w ogóle, panie baronie — wygięła się kusząco z rękami pod głową — czy nie pora i czas, byśmy przystąpili do spełniania swych małżeńskich obowiązków?
— Bez najmniejszych wątpliwości, droga baronowo!
W budzącym się do życia ogrodzie śpiewał vivino; ptaszek usadowił się na gałązce kasztanowca na wprost otwartego na oścież okna ich sypialni, a jego melodyjne trele wydały się w pierwszej chwili Tangornowi nićmi wyciągniętymi z tkaniny własnego snu. Ostrożnie, by nie zbudzić śpiącej Elwiss, wymknął się z pościeli i podkradł do okna. Miniaturowy śpiewak zarzucił główkę, tak że żółte piórka na jego gardzioiku nastroszyły się tworząc żabot, i szczodrze cisnął na okolicę trele wspaniałego finałowego śpiewu; potem z udawanym onieśmieleniem odwrócił się, ustawił półprofilem i wyczekująco popatrzył na barona. „No i jak? Spodobało się?” „Dziękuję maluchu! Przecież wiem: vivino to ptak leśny, nie znosi miasta… Przyleciałeś specjalnie, żeby pożegnać się ze mną?” „Coś ty!” — ptaszek ironicznie mrugnął okiem i odfrunął w głąb ogrodu. Tak, vivino był prawdziwym Umbarczykiem i nordycki sentymentalizm był mu wyraźnie obcy.
Szybko i niemal niesłyszalnie zaklaskały po podłodze bose stopy i ciepła ze snu Elwiss przylgnęła doń z tyłu, przemknąwszy wargami po łopatkach i kręgosłupie.
— Co tam widzisz?
— Śpiewał vivino. Prawdziwy vivino — w mieście, wyobrażasz sobie?
— Aa… To był mój vivino. Mieszka tu już prawie od miesiąca.
— Rozumiem — powiedział Tangorn, odczuwając — ależ to śmieszne! — coś jak ukłucie zazdrości. — Bo ja myślałem, że przyleciał tu z mojego powodu…
— Wiesz co… a może on naprawdę jest twój, a nie mój? Przecież pojawił się w moim ogrodzie jednocześnie z tobą… Tak, dokładnie na początku miesiąca!
— Cóż, jakby tam nie było, to jest to najwspanialszy pożegnalny prezent Umbaru, jakiego można się spodziewać… Zobacz, Eli, a oto jeszcze jeden pożegnalny prezencik! — Roześmiał się, wskazując na ponurego zaspanego policjanta, zajmującego pozycję po drugiej stronie ulicy Jaspisowej, obok jubilerskiego sklepu Chakti-Wariego. — Tajna służba, taktownie pokasłując, przypomina mi, żebym do wyjazdu „chodził bezpiecznie”… A, co do wyjazdu — nie rozmyśliłaś się? Może pojedziesz później, kiedy załatwisz wszystkie tutejsze sprawy?
— Nie! — powiedziała zdecydowanie. — Z tobą! W tej karawanie są dwa wolne bachtriany — czy to nie palec losu? A sprawy… I tak będzie je załatwiać mój prawnik, to jest robota na kilka tygodni. Pewnie lepiej by było wszystko obrócić w złoto — papiery wartościowe tam u was, na Północy, chyba nie są dobrą lokatą?
— Tam nikt o czymś takim nawet nie słyszał — pokiwał głową, obserwując ubierającą się Elwiss. — Ależ z nas para — klasyka: arystokrata bez majątku, którego cały dobytek to miecz i zżarty przez mole tytuł, żeni się z pieniędzmi wspaniale urządzonej wdówki z klasy mieszczańskiej…
— Która to wdówka zaczęła swą karierę od tego, że na prawo i lewo sprzedawała własne ciało — dołączyła do żartu Elwiss. — Z jakiej byś strony nie popatrzył to całkowity mezalians… Nie historia życia, a złota żyła dla kumoszek z obu warstw.
— To prawda… — Przyszła mu do głowy pewna myśl, i teraz coś rozważał w duchu. — Pomyślałem sobie… Do południa jest jeszcze masa czasu. A może pobierzemy się teraz? Możesz wybrać według którego z rytuałów dowolnej umbarskiej religii.
— Tak, kochany, oczywiście… A w jakim obrządku wszystko mi jedno… Możemy według aritańskiego, ich świątynia jest o dwa kroki stąd.
— Co się Stało, Eli? Nie cieszysz się?
— Nie, nie! Coś ty! Po prostu nagle napadło mnie przeczucie, bardzo niedobre… Akurat kiedy zacząłeś mówić o ożenku.
— Bzdury — odpowiedział zdecydowanie. — Ubieramy się i naprzód. Arkanie — to arkanie. Aha, przy okazji… Żebym nie pomylił — twój kamień to szafir?
— Tak, a co?
— Póki się ubierasz, akurat zdążę wpaść do kramu czcigodnego Chakti-Wariego — na okoliczność prezentu ślubnego. Pora rzecz jasna za wczesna na handel, ale za takie pieniądze — podrzucił na dłoni sakiewkę z resztkami złota, daru od Sharha-Rany — staruch wypadnie z pościeli jak spłoszony bażant…
I nagle zamilkł, widząc twarz Elwiss: bladła w oczach, a jej oczy z chabrowych stały się czarne — widać było tylko źrenice.
— Nie!!! Tan, kochany, nie idź, błagam cię!
— Co ci jest, kochana? Czy to te… twoje przeczucia? — Elwiss szybko skinęła głową w odpowiedzi, nie mogąc wykrztusić ani jednego słowa. — Zrozum, już mi nic nie zagraża. Wypadłem z gry i po prostu już nikomu nie jestem potrzebny…
— Dobrze — opanowała się — chodźmy. Ale tylko razem, dobrze? Będę gotowa za pięć minut. Obiecujesz, że nie wyjdziesz z domu beze mnie?
— Tak, mamusiu!
— Mądry chłopczyk!
Elwiss cmoknęła go w policzek i wyfrunęła na korytarz; słychać było jak wydaje dyspozycje pomrukującej z niezadowolenia Tinie. „Brawo, panie baronie — pomyślał ponuro — doczekaliśmy się… Ukochana kobieta poprowadzi pana za rączkę, gwarantując pańskie bezpieczeństwo. Sam już nie zdołasz tego zrobić… I tak wyszedłeś z tej gry przegrany, co ci nie poprawia samooceny, ale jeśli teraz naprawdę będziesz czekał na Elwiss, to po prostu przestaniesz mieć prawo nazywania siebie mężczyzną… A jeśli przeczucie ją nie zawodzi — tym gorzej dla nich. Może, jako szpieg, wart jest w tej chwili miedziaka w dzień targowy, ale nie przestał z tego powodu być »trzecim mieczem Gondoru«. Ma Usypiacza i kolczugę z mithrilu. Zaryzykujmy, bracia! Niech wasze głowy staną się moją nagrodą pocieszenia. Akurat mam do tego odpowiedni humor… Tfu! — Omal nie roześmiał się na głos. — Chyba zaczynam poważnie traktować kobiece przeczucia. — Obrzucił spojrzeniem pusty ogród, a z okna piętra widać było wszystko świetnie, popatrzył na całkowicie bezludną Jaspisową z deesdesowcem w mundurze policjanta. — W kramie Chakti-Wariego są strażnicze kobry… i co z tego? Diabli, żebym tylko nie zdemolował klombu — pomyślał, przekładając nogi przez parapet — bo mi Eli za te swoje lewkonie łeb urwie…”
Elwiss była już niemal gotowa do wyjścia, gdy wychwyciła kątem oka ruch w ogrodzie. Z zamierającym sercem rzuciła się do okna i zobaczyła na ścieżce Tangorna: posłał jej całusa, a potem skierował się do furtki. Posłała szeptem swemu ukochanemu kilka wyrażeń, stosownych bardziej w czasach jej portowej młodości, niż w aktualnej sytuacji, z pewną ulgą przekonała się, że baron jest uzbrojony i, sądząc po kroku, wcale nie zamierza gapić się na uroki letniego dnia. Czujnie minął furtkę, przeciął ulicę, zamienił kilka słów z policjantem, i wyciągnął dłoń do młoteczka z brązu na drzwiach sklepu…
— Ta-a-a-a-an!!! — przeciął ciszę rozpaczliwy okrzyk.
Za późno.
Policjant uniósł rękę do ust — i w tej samej chwili baron, spazmatycznie chwytając się za gardło, upadł na jezdnię.
Gdy wybiegła na ulicę po „policjancie” nie było już nawet śladu, a Tangornowi zostało kilka sekund życia. Zatruty kolec, wyrzucony z umpitany — małej dmuchawki haradzkich pigmejów — wbił mu się w szyję, o palec powyżej kolczugi. „Trzeci miecz Gondoru” nie zdążył nawet wyjąć z pochwy Usypiacza. Baron ścisnął aż do bólu ręce usiłującej go podnieść Elwiss i wychrypiał:
Читать дальше