— Tylko nie porzucaj mnie w takim stanie, słyszysz? Dobij „ciosem łaski”. Najwyższy czas…
— Co tam się stało, Haladdinie? — odżył w palantirze zaniepokojony głos Sarumana.
— Co?! Mój przyjaciel przekształca się w kamień, oto co! To wasza robota, szubrawcy?!
— Czy on dotknął palantira? Po coś mu pozwolił?
— Żeby cię diabli! Odczaruj go natychmiast, słyszysz?
— Nie mogę tego uczynić. To nie moje zaklęcie. Sam pomyśl, po co mi to? A usunąć cudzego zaklęcia po prostu nie mogę, nawet ja. Pewnie moi poprzednicy postanowili takim sposobem powstrzymać ciebie…
— Nic mnie to nie obchodzi, czyje to zaklęcia! Odczaruj go jak potrafisz, albo dawaj do swojego palantira tego, który to uczynił!
— Nie ma już ich tu ze mną… Bardzo żałuję, ale nic nie mogę zrobić dla twojego przyjaciela, nawet za cenę własnego życia.
— Posłuchaj mnie, Sarumanie. — Haladdin wziął się w garść, rozumiejąc, że krzykiem niczego nie osiągnie. — Mój przyjaciel, jak mi się wydaje, stanie się kamieniem za jakieś pięć, sześć minut. Jeśli potrafisz zdjąć w tym czasie zaklęcie — uczynię jak chciałeś: zablokuję swój palantir na „nadawanie” i cisnę go do Orodruiny. Jak to uczynisz, to twój problem. Jeśli jednak tego nie dokonasz, postąpię tak, jak zamierzałem, chociaż, prawdę mówiąc, prawie mnie przekonałeś. No i jak?
— Bądź rozsądny, Haladdinie! Chcesz zniszczyć cały Świat — właściwie, dwa Światy — by uratować jednego jedynego człowieka? I nawet go nie uratujesz: przecież ten człowiek potem i tak zginie, wraz z całym Światem…
— Sram na te wszystkie wasze Światy, jasne?! Ostatni raz pytam: Będziesz czarował, czy nie?
— Mogę tylko powtórzyć to, co powiedział pewien bałwan z Białej Rady: „To, co zamierzasz zrobić — to gorzej niż przestępstwo. To błąd”.
— Tak?! No więc wrzucam kulę do krateru! Spadaj więc, jeśli zdążysz… A ile masz sekund do dyspozycji, oblicz sobie sam, według wzoru na swobodne spadanie: ja zawsze byłem słaby w ustnych obliczeniach…
Porucznik Tajnej Straży Rosomak w tym samym momencie został postawiony przed trudnym wyborem.
Dotarł już do tarasów Anduiny i miał spore szansę na dotarcie do zbawczego czółna, gdy depczące mu po piętach elfy zapędziły go do kamiennego kurumu — osypiska dużych kamieni, gdzie tak lubią urządzać swe legowiska prawdziwe rosomaki. W nadziei, że uda mu się przeciąć kurum po skosie, porucznik ruszył żwawo, skacząc z kamienia na kamień; przy takim sposobie poruszania najważniejsza rzecz, to nie stracić rozpędu i pod żadnym pozorem nie zatrzymywać się: skok-skok, skok-skok, skok-skok. Kiedy jest sucho, nie jest to takie skomplikowane, ale teraz, po wielodniowych deszczach, przywarte do głazów porosty, plamy czarnej i pomarańczowej farby na kamieniach nasiąkły wodą i rozmiękły, a każda taka plama kryła w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo.
Rosomak nie pokonał nawet polowy zbocza, gdy zrozumiał, że mocno przecenił dzielący go od prześladowców dystans: dokoła niego zaczęły fruwać strzały. Strzelano do niego po stromej trajektorii, wyraźnie był już na granicy ich zasięgu, ale porucznik zbyt dobrze znał możliwości elfów — najlepszych łuczników Sródziemia — by nie rzucić spojrzenia przez ramię. Po kolejnym skoku zamortyzował skok lewą nogą na skośnej grani kamienia, jednocześnie jeszcze bardziej obracając się w lewo — i w tym momencie mokry porost, konkurujący co do poślizgu ze słynną skórką dyni, uciekł spod mordorskiego buta — „Och, czuło moje serce, że nie posłuży mi to obuwie na twardej podeszwie!” — i Rosomakiem rzuciło w prawo, w wąską, klinującą go szczelinę. Bezsilnie wykreślił łamiącymi się paznokciami bruzdy w porostowych naciekach, ale nie mogło go to wyhamować… Przemknęła zupełnie głupia myśl:
„Dlaczego nie jestem prawdziwym rosomakiem…” — a chwilę potem chrzęst w prawej kostce, która trwale ugrzęzła w szczelinie-pułapce, eksplodował nieznośnym bólem w kręgosłupie porucznika i zgasił jego świadomość.
Dziwne, ale omdlenie trwało bardzo krótko. Rosomak zdołał zaprzeć się w szczelinie, znajdując takie położenie, przy którym cały ciężar spoczywał na lewej, zdrowej nodze. Teraz mógł przerzucić przez głowę niesiony na plecach worek. Paczka z papierami z Dol Guldur wyposażona była w zapalający ładunek z „ognistej galarety” (mądrala ten Grizzly — wszystko przewidział), tak więc zostało mu tylko skrzesać iskrę za pomocą mordorskiej „ogniewki” — porcelanowego pojemnika z jasną frakcją nafty. Dopiero, gdy udało mu się popuścić troki worka i wymacać w kieszeni „ogniewkę”, postanowił w końcu rozejrzeć się i zarzucił głowę do tyłu, nie mogąc w żaden inny sposób się okręcić i popatrzeć do tyłu. Akurat zdążył zobaczyć walące się nań z bezbarwnego nieba postacie w szaro-zielonych pelerynach. Od ścigających elfów dzieliło go dosłownie kilka metrów, i porucznik nie miał już wątpliwości, że z dwu rzeczy, jakie musiał jeszcze w tym życiu wykonać — zapalić lont ładunku i rozgryźć zbawczą zielonkawą pigułę — pozostał mu czas na jedną, a na którą oficer „Feanora” musiał wybrać bez podpowiadania. … Tak więc ostatnim odczuciem Rosomaka, które poprzedzało unoszące go w niebyt uderzenie, był naftowy płomyk, liżący nieco rozstrzępione nici wymoczonego w saletrze lontu.
Ocknął się na leśnej polanie, z której otwierał się wspaniały widok na dolinę Wielkiej Rzeki. Ręce spętane za plecami, mordorski mundur stał się opaloną szmatą, a cała lewa strona ciała jedną wielką oparzeliną. Chwała Aule — zadziałała maszynka. Nie od razu dojrzał po lewej swojej stronie — od strony tego oka, które było zaklejone zapieczoną posoką — siedzącego w kucki elfa. Ten z obrzydzeniem wycierał jakąś szmatką szyjkę swojej manierki. Wyglądało na to, że przed chwilą wlewał jeńcowi do ust elfickie wino.
— Ocknąłeś się? — melodyjnym głosem zapytał elf.
— Mordor i Oko! — odruchowo odpowiedział Rosomak (szkoda, że przyszło umierać w takim statusie, ale tak już wypadło).
— Przestań udawać, sojuszniku. — Pierworodny uśmiechał się, a w oczach miał taką nienawiść, że jego kocie źrenice przekształciły się w niteczki. — Przecież opowiesz nam wszystko o dziwnych zabawach Jego Królewskiej Mości Elessara Kamienia Elfów, prawda, że tak, zwierzaczku? Sojusznicy nie powinni mieć przed sobą tajemnic…
— Mordor… i… Oko… — Głos porucznika brzmi nadal równo, chociaż tylko Manwe wiadomo, ile kosztowało go to wysiłku. Elf jakby nieświadomie opuścił dłoń na zgruchotaną kostkę jeńca, i…
— Sir Engold, proszę popatrzeć, co to?! Elf odwrócił się, zaskoczony wołaniem swoich towarzyszy i teraz ze zdziwieniem patrzył jak za Anduiną, tam, gdzie powinien się znajdować Karas Galadon, błyskawicznie rośnie do samego nieba coś przypominającego gigantyczny dmuchawiec — cienka, lśniąca niesamowitym blaskiem łodyga, zwieńczona przezroczystym purpurowym kwiatostanem. Eru Wszechmogący, jeśli to naprawdę stało się w Karas Galadonie, to jakież to ma rozmiary? Ach, jaki tam Galadon — tam i popiołu nie pozostało… W tym momencie ktoś przywrócił go do przytomności, krzycząc rozpaczliwie:
— Sir Engold, jeniec! Co z nim?!
Mimo, że odwrócił się błyskawicznie, wszystko już się stało. Jeniec był martwy i niepotrzebny był lekarz, do stwierdzenia zgonu: na oczach osłupiałych elfów w ciągu kilku sekund trup zmienił się w szkielet, obciągnięty gdzieniegdzie resztkami zmumifikowanej skóry. Brązowo-żółty czerep z wypełnionymi piaskiem oczodołami ironicznie szczerzył zęby spod poczerniałych warg, jakby kpiąc z Elgolda: „No, teraz pytaj o co tylko zechcesz… Jeśli chcesz, możesz mnie wykąpać w »napoju prawdy«, a nuż pomoże”.
Читать дальше