— Tak będzie, jeśli to pan ma rację, a nie Sharha-Rana…
— Oczywiście. A pan — powtarzam — chce doświadczalnie sprawdzić: która z teorii jest słuszna. Ostre doświadczenie, jak przyjęto określać w kręgu pańskich znajomych.
Palantir milczał. Haladdin chyba nie wiedział co odpowiedzieć.
— Proszę posłuchać mnie, Haladdinie… — Teraz w głosie Sarumana rozbrzmiewało nawet jakby zainteresowanie. — Czyżby naprawdę rozpętał pan to wszystko po to, by załatwić elfy? Czy nie za wiele dla nich honoru?
— Wie pan, uważam, że lepiej w takich sprawach przesadzić.
— Więc pan naprawdę wierzy, że elfy jak nie dziś to jutro zagarną dla siebie całe Sródziemie?! Przecież to majaki, gołąbeczku! Bez względu na zdolności elfów — a i one są przesadzone w ludzkich opowieściach, zapewniam pana — to jest ich piętnaście, no, może dwadzieścia tysięcy na całe Sródziemie. Proszę pomyśleć: kilkanaście tysięcy — i więcej ich nie będzie, a ludzi — miliony, i miliony, i liczba ta stale rośnie. Proszę mi uwierzyć: ludzie są już wystarczająco silni, by nie bać się elfów! Macie po prostu jakiś kompleks niższości!
— Sharha-Rana — kontynuował Saruman po chwili przerwy — ma rację co do tego, że przypadek naszej Ardy jest unikatowy: tylko w niej istnieje bezpośredni kontakt między fizycznym i magicznym światem, i ich mieszkańcy — elfy oraz ludzie — mogą się ze sobą kontaktować. Proszę pomyśleć, jakie to otwiera możliwości! Minie trochę czasu, a zaczniecie z elfami żyć w zgodzie i pokoju, wzbogacając się wzajemnie osiągnięciami swych kultur…
— Będziemy żyć, jak to przewidziano w Błogosławionym Królestwie? — uśmiechnął się Haladdin.
— To zależy od was samych. Czyżby był pan tak pozbawiony podstawowego szacunku dla siebie samego, że stawia się w pozycji gliny w rękach jakichś nietutejszych mocy? Wstyd tego słuchać, słowo daję.
— Mówi pan, że nastanie taki czas, kiedy elfy przestaną patrzećna ludzi jak na mierzwę pod swoimi stopami? Powinien pan mieć przydomek Słodkousty…
— Kiedyś, doktorze, ludzie spotykając się, zjadali każdego, kto nie był z ich jaskini. Ale teraz, chyba się pan z tym zgodzi, nauczyliście się innych zachowań. Dokładnie tak samo będzie z elfami, tylko na to trzeba czasu! Zbyt się różnicie, dlatego tak jesteście sobie potrzebni, proszę mi wierzyć…
Palantir zamilkł; Haladdin siedział zgarbiony, jakby ktoś wyjął z niego jakiś trzpień.
— Kto to był, konsyliarzu? — Stojący o dziesięć kroków od niego, nieco w dół po zboczu, Cerleg wpatrywał się w kryształ z zabobonnym lękiem.
— Saruman. Władca Isengardu, przywódca Białej Rady Magów, i tak dalej, i tak dalej… Namawia, żeby nie wrzucać palantira w Odwieczny Ogień, bo wtedy cały świat zginie.
— Łże pewnie?
— Sądzę, że tak — odpowiedział Haladdin po chwili namysłu. W rzeczywistości brakowało mu tej pewności — raczej odwrotnie. Saruman mógł przecież powiedzieć coś takiego: „Nazgule przegrali, i dlatego odchodząc z tego świata, postanowili zniszczyć go twoimi rękami” i uargumentować to niezbicie. A skąd konsyliarz miał wiedzieć, czy Nazgule to „nasi”, miał na to tylko słowo Sharha-Rany… Skoro więc tego Saruman nie zrobił, to ta okoliczność wywołała w duszy Haladdina ufność we wszystko, co powiedział mag. „Chce pan doświadczalnie sprawdzić, która z teorii jest słuszna?” Tak, właśnie na to wygląda…
Osiągnął, co chciał, z niespodziewanym strachem uświadomił sobie Haladdin: „Zwątpiłem i tym samym bezpowrotnie straciłem prawo do działania… Zbyt głęboko we mnie siedzi przekonanie, że zwątpienie interpretuje się na korzyść oskarżonego. To, co zaplanowałem, wiedząc o możliwych konsekwencjach, a już teraz o nich wiem — dzięki ci, Sarumanie! — może wykonać albo Jedyny, albo maniak, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim. Nie potrafię również rozłożyć rąk: »Rozkaz to rozkaz!« To nie moja specjalność…” „A poza tym, wcale nie chce ci się własnoręcznie palić tej elfickiej piękności, prawda?” „Tak, nie chcę, delikatnie rzecz ujmując. Czy to mi się liczy na plus czy na minus?”
„Wybaczcie mi, bracia… Wybacz, Sharha-Rana i ty, baronie — Haladdin w myślach przyklęknął. — Ale to, czego dokonaliście pójdzie na marne. Wiem, że zdradzam was i pamięć o was, ale ten wybór, jakiego ode mnie zażądano, przerósł mnie… Zresztą, przerósłby każdego z ludzi. Poradziłby sobie z nim tylko Jedyny. Nie zostaje mi nic innego, jak na śmierć zablokować swój palantir i spalić go w Orodruinie — i niech dalej rzecz się dzieje bez mojego udziału. Nie nadaję się do kierowania losami Świata — jestem z innej gliny… A jeśli zechcecie to sprecyzować: »Nie z gliny, a z gówna« — cóż, przyjmę to jak należne”.
I, jakby chcąc podtrzymać tę jego decyzję, palantir niespodziewanie rozjaśnił się od środka i pojawiło się jego oczom wnętrze jakiejś wieży ze strzelistymi oknami, coś, co przypominało Stolik na niskich, giętych nogach i śmiertelnie blade — i dlatego jeszcze piękniejsze — oblicze Eornis.
Czasem nie można się nadziwić — jakie drobiazgi potrafią zakłócić bieg historii i skierować ją w inny nurt. W danym przypadku o wszystkim zdecydowały chwilowe zakłócenia w układzie krwionośnym lewego mięśnia łydki Haladdina, czego powodem była niewygodna pozycja, w jakiej przebywał przez ostatnich kilka minut. Konsyliarz poczuł skurcz, a kiedy niezgrabnie poderwał się i pochylił, by rozmasować płonącą bólem łydkę, gładka kula palanrira wymknęła mu się z rąk i wolno potoczyła po łagodnym zewnętrznym stoku wulkanu. Stojący nieco niżej Cerleg, słysząc zduszone przekleństwo dowódcy, odebrał to jak zalecenie działania i rzucił się, by przeciąć mu drogę…
— Nie doty-y-y-kaj!!! — przeciął ciszę rozpaczliwy krzyk.
Za późno.
Orokuen chwycił kulę i w tej samej chwili skamieniał w absurdalnej pozycji, a jego ciało powleczone zostało, niczym warstwą szronu, migotliwymi błękitno-fioletowymi iskrami. Haladdin rzucił się do towarzysza i, bez namysłu, jednym ruchem wytrącił mu z rąk diabelską zabawkę. Dopiero po kilku sekundach konsyliarz zrozumiał, że jemu samemu nie wyrządziła ona żadnej krzywdy.
Liliowe skry zgasły, pozostawiając po sobie dziwną woń, a orokuen wolno zwalił się bokiem na kamienne osypisko. Dał się przy tym słyszeć jakiś niespotykany głuchy stukot. Haladdin spróbował unieść kaprala i nie dał rady wobec dziwnego ciężaru jego ciała.
— Co się ze mną dzieje, doktorze? — Na zazwyczaj uśmiechniętym i spokojnym obliczu orokuena pojawiły się strach i niepewność. — Ręce i nogi… nie czuję… zupełnie… Co mi jest?
Haladdin chwycił go za nadgarstek i — zaskoczony — oderwał palce od ciała Cerlega: jego nadgarstek i cała ręka były zimne i twarde jak kamień… Boże miłosierny, przecież to właśnie jest kamień! Na drugiej ręce orokuena przy upadku ułamały się dwa palce, i teraz doktor wpatrywał się w świeże, iskrzące się kryształami miejsce złamania — śnieżnobiały porowaty wapień kośćca i ciemnoróżowy marmur mięśni z purpurowo-granatowymi żyłami w miejscu naczyń krwionośnych — oszołomiony niewiarogodną dokładnością kamiennej kopii. Szyja i ramiona orokuena jednakże pozostawały na razie ciepłe i żywe. Obmacawszy dokładnie jego rękę, Haladdin zrozumiał, że granica między kamieniem i ciałem przechodzi w tej chwili nieco powyżej łokcia, wolno przesuwając się po bicepsie do góry. Już miał powiedzieć coś raźnego na temat „tymczasowej utraty czucia z powodu uderzenia ładunkiem elektrycznym” , zasypać istotę rzeczy lawiną mądrych medycznych terminów, jednakże zwiadowca wypatrzył swoją okaleczoną dłoń i sam wszystko zrozumiał:
Читать дальше