W tym momencie ostrzał z tamtego brzegu się skończył, a nad kamieniami pojawiła się jakaś szmata przywiązana do pochwy miecza. Elficcy łucznicy zdążyli już poczęstować tę konstrukcję pięcioma strzałami, gdy w końcu Tarankwil opamiętał się i polecił:
— Wstrzymać ostrzał! — potem, już ciszej, uzupełnił:
— Na razie wstrzymać. Poddają się, czy co? No, ciekawym…
Szmata majtała jeszcze chwilę, a potem zamiast niej ukazał się oczom zdumionych elfów zwiadowca Edoret — żywy i zdrowy, z mieczem w ręku:
— Chodźcie tu, szybko!
— A gdzie reszta? — zapytał sir Tarankwil, obejrzawszy wnętrze tej naturalnej fortyfikacji: kusz w „strzelnicach” było sześć, a trupy tylko dwa — oba w mordorskich mundurach bez naszywek i dystynkcji; choć zabici byli, sądząc po pyskach to nie orokueni; jednemu strzała sterczała z oczodołu, drugiemu połowę czaszki ściął miecz Edoreta.
— Nie mam pojęcia, sir — odpowiedział zwiadowca, odrywając usta od manierki, podanej przez któregoś z towarzyszy, i z niezadowoleniem przerywając swą opowieść, jak to on, wspierany, jak się wydaje, przez samych Ulmo i Orome, zdołał wydostać się na wrogi brzeg jakieś trzysta jardów poniżej przeprawy, bezszelestnie podkradł się przez las i rzucił na wroga z tyłu. — Najpierw było ich tu sześciu, na pewno, ale kiedy ja się tu przekradłem, to byt tu tylko jeden ptaszek. — Edoret wskazał na zabitego mieczem. — To on strzelał ze wszystkich kusz po kolei… Sądzę, sir, że reszta zdołała uciec, i tak skończyły im się bełty. Czy zaczynamy pościg?
Kiedy kolumnę Grizzly'ego dogonił jeździec od przeprawy (niebywała nagroda dla pierwszego rannego w tej potyczce — od razu pogalopować do swoich z raportem), stali na krótkim popasie na obszernym wrzosowym pustkowiu, jakich wiele na granicy Mrocznej Puszczy i Brunatnych Pól. Porucznik w milczeniu wysłuchał meldunku, i oblicze jego, po raz pierwszy od trzech dni, nieco pojaśniało — na razie idzie tak, jak to sobie zaplanował. To znaczy, że elfy w pościg za nimi nie wysłały sił głównych — te, widocznie, poważnie ugrzęzły pod Dol Guldur — a ze stu łowców. … A trochę jeszcze wystrzelają ich kusznicy na tej rozjuszonej rzeczce, zaiste — nie wiadomo nigdy, co się na dobre odwróci! „Ale najważniejsze, jeśli moi chłopcy wytrzymają jeszcze kilka godzin, a wytrzymają, w co nie wątpię, to jeszcze przed nocą zdążymy połączyć się z ludźmi Jego Królewskiej Mości: do nich już na pewno dotarły sztafety i forsownym marszem idą nam na pomoc. Trzymajcie się teraz, Pierworodni! Czy naprawdę udało się uciec?
Ciekawe, gdzie teraz zorganizujemy nowy »Zbrojny klasztor« — może rzeczywiście, w Mordorze? Chociaż, co ja gadam: po bezpośredniej ingerencji gondorskiej armii przejrzą na oczy nawet największe barany z grona tych jajogłowych… A z drugiej strony, może to i lepiej. Gdzie oni się teraz mogą podziać? »Wszak, bracia, ileś tam już czasu uczciwie służycie wrogowi, jeśli chcecie przekażemy was teraz do swoich z odpowiednimi wyjaśnieniami? Ach, nie chcecie?« Będą wykuwali dla nas »Broń Zemsty« jak nic! Zresztą to też sprawa przyszłości, i nie ma co teraz mącić sobie w głowie. Na razie mam inne zadanie — dostarczyć oddane mi pod opiekę osoby całe i zdrowe, a potem niech się martwi szefostwo. Kto by pomyślał, że największym skarbem państwa staną się ci Dżaheddini i jemu podobni… Co prawda, ja też bez pracy nie zostanę — tych ludzi trzeba pilnować jak oka w głowie.
Potrafili przecież, spryciarze, zrobić z tych głupich latających »kropel« prawdziwą broń! Niby to, że dokładność trafienia »kropli« wyraźnie wzrasta, jeśli nada się jej w locie ruch wirowy — wymyślili to od razu — ale zmusić ten nieszczęsny dzban, żeby obracał się wzdłuż podłużnej osi? Mocowali różne spiralne skrzydełka, coś jak opierzenie strzały — bzdury z rury… Ale ktoś przypomniał sobie »0gniste koło«: mieli tam, w Barad-Dur, taki rodzaj fajerwerku — lekka obręcz na osi, obracana przez umocowane na niej, na stycznej, cylindry z ognistą mieszanką. I proszę — połączyli tę zabawkę z »kroplą«: wykonali w ściankach tam, gdzie ognista struga wylatuje przez wąskie gardło kilka skośnych kanałów, coś jak wewnętrzny gwint, i od razu zawirował ten »latający dzban« tak, że aż miło…
Właśnie opis tego urządzenia wynosi teraz we własnym plecaku samotnie przedzierający się przez Mroczną Puszczę Rosomak. Uda mu się, chłop ma doświadczenie. Las jest dla niego jak rodzinny dom, powinien dojść. W umówionym miejscu na brzegu Anduiny znajdzie w wiklinie czółno z zapasem prowiantu — i w drogę. Do Minas Tirith daleko, płynąć mu przyjdzie tylko po nocach, ale w tym przypadku pośpiech już nie jest wskazany… Tak więc, jeśli nawet my nie dojdziemy, to i tak Jego Królewska Mość otrzyma jeszcze jedną nową broń — i to jaką!”
Rozmyślania Grizzly'ego przerwał obserwator:
— Panie komendancie! Tam, z przodu, jakiś jeździec pędzi co sił! Kiedy porucznik przyjrzał się jeźdźcowi na czele kolumny, najpierw po prostu nie uwierzył własnym oczom, a potem jego usta rozciągnęły się w zupełnie nieregulaminowym uśmiechu: oto najprawdziwszy ojciec — dowódca, osobiście przyprowadził pomoc, nie powierzył tego nikomu…
— Czołem, panie kapitanie!
— Spocznijcie, poruczniku — krótko machnął ręką Gepard. Zarówno cała jego szara peleryna — czy aby nie ta sama, w której maszerowali wtedy po Polach Pelennoru? — jak i zajeżdżony wierzchowiec, wszystko było zachlapane błotem z drogi. — Zajmujcie pozycje obronne, elfy będą tu za kwadrans.
— Ilu ich?
— Około dwustu. Wylądowały przedwczoraj na północy Brunatnych Pól, przecięły Trakt i ruszyły nam na spotkanie.
— Jasne — mruknął Grizzly wyraźnie przypomniawszy sobie, jak dziesięć minut temu pozwolił sobie na niewybaczalne rozluźnienie, otrzymawszy depeszę od przeprawy: „No, chyba się przedarliśmy”… Ech, trzeba było w jakąś kłodę odpukać — może we własny łeb, na przykład.
— Widzi pan przecież, kapitanie, ilu mam ludzi… Nie przetrzymamy do nadejścia głównych sił.
— O czym pan mówi, poruczniku? Jakie „siły główne”? Ich tu nie ma i nie będzie…
— A pan? — wykrztusił Grizzly.
— Ja, jak pan widzi, jestem tu — wzruszył ramionami kapitan, i przez ten ruch przez moment przypominał zwykłego cywila.
— Więc to znaczy, że po prostu nas porzucili…
— Co też pan, poruczniku — „porzuci-ili” — ironicznie przeciągnął Gepard. — Nie porzucili, a złożyli w ofierze w imię Wyższych Państwowych Interesów. Tak samo jak i my, odnotujmy to, obeszliśmy się z obrońcami Dol Guldur. „Składając małą ofiarę zyskujemy dużo”, prawda? Krótko mówiąc, w Minas Tirith uznano, że występować przeciwko elfom „miecz przeciwko mieczowi” jest w obecnej chwili niepolitycznie i odwołano z Traktu całe wojsko, starannie niszcząc całą tamtejszą infrastrukturę. „Co, co? Dol Guldur? Jaki znów Dol Guldur. W życiu nic o tym nie wiedziałem…” — powiedzą.
— A panu, jak rozumiem, bardzo się nie spodobała ta decyzja, panie kapitanie…
— Ja, jak pan widzi, jestem tu — wyraźnie powtórzył szef grupy „Feanor”. — Bo przecież w naszej służbie nie przewiduje się takiego komfortu, jak raport o dymisji…
— E-elfy-y-y!!! — rozległ się od przodu krzyk, przepełniony nawet nie strachem, ale jakąś śmiertelną trwogą.
— Hej tam, bez paniki! — ryknął Gepard; wskoczył w siodło, uniósł się w strzemionach, i, wznosząc ku deszczowemu niebu wąski elficki miecz (no tak, to ten z Pól Pelennoru!), wydal rozkaz: — Formujcie romb, poruczniku! Jazda na prawe skrzydło!
Читать дальше