— Panie poruczniku! — z tylu wyrósł jeden z podwładnych. — Przeprawa chronionych osób i stanu osobowego zakończona. Pańska kolej.
„Szybko się uwinęliśmy” — pogratulował sobie Grizzly i nagle zamarł, obrzuciwszy nowym, w najwyższym stopniu uważnym spojrzeniem, rozszalałą rzeczkę i zdradliwie śliskie, wypolerowane przez deszcz i nurt głazy na jej brzegach. — No, trzymajcie się teraz, Pierworodni! Wspomnicie moje słowa — odbijemy sobie straty z nadwyżką”.
— Kapralu!
— Słucham, panie poruczniku?
— Ile mamy stalowych kusz?
Elficki setnik, lord Ereborn ze swoim oddziałem, dotarł do rzeczki jakiś pół godziny po tym, jak kolumna Grizzly'ego roztajała w zasłonie dżdżu na drugim jej brzegu. Przez dziesięć minut elficcy obserwatorzy badali przeciwległy brzeg z ukrycia pod drzewami. Nic. Potem ochotnik Edoret, z przywiązanym na plecach mieczem ostrożnie wszedł do wody i, w każdej sekundzie oczekując świstu strzały, zaczął posuwać się naprzód, lawirując między grzywaczami i wirami. Kiedy woda sięgnęła mu do połowy bioder, został przewrócony i rzeka poniosła go. Jednak elf pływał jak wydra i, szczęśliwie uniknąwszy uderzeń o głazy, dotarł do cichego miejsca na drugim brzegu, gdzie wśród sterczących z wody gałęzi wierzb oblepionych mokrymi trawiastymi pakułami sterczały czapy gąbczastej żółtej piany. Edoret wyszedł z wody, pomachał do swoich i zatrzymał się, oceniając jak by tu lepiej przeskoczyć na przybrzeżne głazy, nie skręciwszy sobie przy tym karku na mokrych kamieniach. Obserwatorzy odetchnęli i opuścili łuki — chyba się udało. Regulamin wszystkich armii w każdym ze Światów każe w takiej sytuacji dać czas na zbadanie okolicy, jednakże Ereborn, spiesząc się ze schwytaniem zdobyczy przed zmierzchem, postanowił zaoszczędzić czasu. Podporządkowując się machnięciu ręki setnika, pięcioro elfów ruszyło do przodu, powtarzając drogę Edoreta.
Gdy weszły do wody mniej więcej po kolana, nad rzeką rozległ się trel błękitnego drozda, a na ten sygnał z przeciwległego brzegu wypuszczona została salwa bełtów. Troje elfów zostało zabitych na miejscu albo, ciężko ranni, zachłysnęli się i zostali porwani przez nurt; czwarty, z rozwaloną w drzazgi kością barku, wydostał się na ląd i dokuśtykał do drzew. Najgorszy jednak los spotkał piątego, który został przy samym brzegu — bełt ugodził go w brzuch i, przeszedłszy przez jelita, utknął w kręgosłupie. Dla uwięzionego na wrogim brzegu Edoreta czas jakby się zatrzymał: przez krótką jak mgnienie oka chwilę widział ukrytych na stoku kuszników i nawet policzył ich — sześciu. Trzeźwo oszacował, ile potrzebuje czasu, żeby uwolnić swój sprytnie przymocowany miecz i dobiec do wrogów, co rusz ślizgając się na mokrych głazach… Po czym podjął jedyną słuszną decyzję: wskoczył do rzeki i, zanurzywszy się, z głową ponad powierzchnią, pozwolił, by prąd uniósł go z niebezpiecznego miejsca. Jeden ścigający go bełt tylko skrzesał na lakierowanym czubku sterczącego z wody głazu śmierdzącą mokrym pierzem iskrę, natychmiast zatartą przez deszcz.
Lord Ereborn był, co się zowie, „młodzieńcem z dobrej rodziny”; nie dysponował ani talentami dowódcy, ani nawet nabytym w bitwach żołnierskim doświadczeniem, ale odwagi i miłości własnej było w nim dużo. Niebezpieczna to mieszanka… Szybko określił, ze mają do czynienia nie z tyłami dościgniętej kolumny, a z grupką strzelców, osłaniających wycofywanie sił głównych, i postanowił zagrać va banque, wykorzystując wadę kuszy — niską wydajność: kilka strzałów na minutę przeciwko dwóm tuzinom z łuku. Zaatakowali czołowo. Ereborn uniósł nad głowę rodzinny miecz, Smoczy Szpon, po dwakroć zatrąbił w róg i, wzbijając fontanny bryzg, zamaszyście wkroczył w potok. Miał na sobie zbroję z gondolińskiej „gąbczastej stali”, niemal nie ustępującej w twardości mithrilowi, tak więc zupełnie się nie bał wycelowanych weń z tamtego brzegu strzał. Pomylił się.
Chwilę potem dokładnie zrozumiał różnicę między znanymi mu dotychczas angmarskimi myśliwskimi kuszami i stalową kuszą nowej generacji, mającej na cięciwie naciąg tysiąca dwustu funtów. Trzyuncjowy przeciwpancerny bełt wpił się Erebornowi w dolną prawą część piersi z szybkością osiemdziesięciu jardów na sekundę. Ogniwa gondolińskiej kolczugi z honorem wytrzymały ten test, nie pozwalając trójgraniastemu żądłu strzały wpić się we wnętrzności elfa, jednak uderzenie o sile pół tony w okolice wątroby i tak każdego pozbawi tchu. Mignęła wśród tych grzywaczy blada twarz w srebrzystym hełmie, wciągnęło pod wodę szarfę z maskującej peleryny — i zniknęły na zawsze: stara zbroja stała się balastem… A młodego ordynansa, który rzucił się na pomoc, bełt trafił dokładnie w środek czoła.
I atak „zachłysnął się”. Owszem, gdyby to byli ludzie — czy to dzikusy Haradrimowie, czy rycerze Rohanu, czy umbarska piechota morska — przy tak widocznej przewadze liczebnej po prostu rzuciliby się do ataku wszyscy i, wybrukowawszy przeklęty bród swoimi trupami, w ciągu kilku chwil wyrżnęliby w pień rzadki łańcuch obrońców. Ale nie elfy. Zbyt wysoka jest cena życia Pierworodnego, by tak wykładać nim brzegi nieznanej rzeczki w Mrocznej Puszczy. Właściwie, to przyszły tu one nie walczyć, a polować, niech nawet będzie to niebezpieczna zwierzyna — a z takim nastawieniem nie wlezie wojsko ani na drabinę oblężniczą, ani do wody na ostrzeliwanym brzegu… Zabierając zabitych i rannych, elfy wycofały się pod osłonę drzew, by stamtąd zasypać gradem strzał pozycje przeciwnika. Jednakże okazało się, że wymiana ognia również nie odbywa się prawidłowo — to znaczy nie idzie po myśli Pierworodnych. Problemem stał się wielodniowy deszcz: cięciwy elfickich łuków zamokły całkowicie i strzały leciały niemrawo, a co najważniejsze — zupełnie nie dało się prowadzić celnego ostrzału. Natomiast bełty wojowników Dol Guldur raz po raz znajdowały dla siebie zdobycz — zaiste, tworami Morgotha są te kusze!
Przyszło im wycofać się głębiej do lasu, pozostawiwszy nad brzegiem tylko dobrze zamaskowanych obserwatorów. Sir Tarankwil, który przejął dowództwo po Erebornie, policzył ułożone szeregiem ciała, nad którymi krążyły już, nie wiadomo skąd pojawiające się czarne motyle — nawet deszcz im nie przeszkadza! — w myślach dodał jeszcze tych czworo, uniesionych przez nurt i, zgrzytnąwszy zębami, przysiągł w duchu na komnaty Yalarów, że ci kusznicy, czy to orokueni, czy ktokolwiek inny — bez różnicy, zapłacą tak, że nie policzą tego za taniochę. Niech się Władczyni wypcha z tym swoim: „Wziąć choć kilku żywcem”. Nieco później wrócił wysłany przez niego zwiad, i przyniesione wieści były tak samo ponure, jak i wszystkie wydarzenia poprzedniej godziny. Okazało się, że po obu stronach ścieżki zaczynają się obszerne wiatrołomy — domena olbrzymich mrówek. Od przodu wiatrołomy otwierają się na rzekę, tak że pomysł Tarankwila — wysłać część sił w górę i dół rzeki, by rozciągnąć i tak rzadki łańcuch obrońców — nie uda się zrealizować.
— A może wrócimy i nadłożymy drogi? Na jakim odcinku ciągną się zwały drzew?
— Nie mam pojęcia, sir! Sprawdzić?
— Odwołuję!
Nie było już czasu na takie wędrówki — i tak strasznie dużo go zmarnowano, a niedługo zmierzch… Cóż, nie ma rady, trzeba wyprowadzić frontalny atak.
Zresztą, „frontalny”, nie znaczy „na łeb, na szyję”. Sir Tarankwil byl dowódcą niezrównanie bardziej doświadczonym niż jego poprzednik, i odważnie włazić do wody, bawiąc się w żywą tarczę, wcale nie zamierzał. Jego wojownicy ponownie skoncentrowali się za drzewami przy brodzie, i raz jeszcze zaczął się pojedynek strzelców. Różnica polegała na tym, że elfy zmieniły cięciwy na suche, a i deszcz do tego czasu nieco ucichł. Teraz ich strzały w końcu leciały jak trzeba — i elfy, niewątpliwie najlepsi strzelcy Sródziemia, pokazały, na co ich stać… Mordorscy kusznicy strzelali z pozycji leżącej, kryjąc się za kamieniami — tak więc ciał zastrzelonych nie dało się zobaczyć, ale Tarankwil był przekonany, że w szeregach wroga z szóstki zostało co najwyżej dwóch. Dopiero wtedy, wycisnąwszy wszystko, co się dało ze swojej przewagi w gęstości ostrzału, wydal rozkaz ataku… A z przeciwnego brzegu uderzyła salwa — nierówna i niecelna, ale ponownie z sześciu kusz. Co to za sztuczki Morgotha. Dotarło do nich wsparcie, czy jak?!
Читать дальше