Rincewind wyskoczył z kryjówki, odwrócił się i cisnął pocisk w najbliższe okno.
* * *
Withel widział, jak wlatuje. Sakwa przeleciała przez salę, wirując wolno w powietrzu, i uderzyła o krawędź stołu. Natychmiast we wszystkie strony potoczyły się błyszczące złote monety.
Nagle zapadła cisza, jeśli nie liczyć cichego dzwonienia złota i jęków rannych. Withel zaklął i szybko zakończył pojedynek ze skrytobójcą.
— To podstęp! — krzyknął. — Niech nikt się nie rusza! Kilkudziesięciu ludzi i tuzin trolli zamarło z wyciągniętymi rękami.
Wtedy, po raz trzeci, drzwi odskoczyły z trzaskiem. Wpadły dwa trolle, zamknęły je za sobą, zaryglowały ciężką belką i zbiegły po schodach.
Na zewnątrz zabrzmiało nagłe crescendo biegnących stóp. I drzwi otworzyły się po raz ostatni. Właściwie eksplodowały; drewniana belka poszybowała w głąb sali, a futryna pękła z hukiem.
Drzwi i futryna wylądowały na stole, który rozpadł się w kawałki. Dopiero wtedy znieruchomiali walczący dostrzegli, że w stosie drewna jest jeszcze coś — kufer, który otrząsał się gwałtownie z połamanych drzazg.
W zrujnowanym wejściu stanął Rincewind i rzucił kolejny złoty granat. Trafił w ścianę, sypiąc deszczem monet.
* * *
W piwnicy Grubas podniósł głowę i burknął coś pod nosem, ale nie przerywał pracy. Wysypał już na podłogę cały obrazimowy zapas świec i dorzucił szczapy na podpałkę.
Teraz atakował baryłkę oliwy do lamp.
— Tu-bez-pieczeni — mruczał do siebie. Oliwa chlusnęła mu pod nogi i rozlała się w kałużę.
* * *
Withel, którego twarz zmieniła się w maskę furii, pędził ku Rincewindowi. Ten wymierzył starannie i workiem złota trafił złodzieja w pierś. Zaraz jednak Ymor krzyknął coś i oskarżycielsko wyciągnął palec. Kruk wyfrunął z grzędy między krokwiami i pikował na maga, rozczapierzając błyszczące szpony.
Nie doleciał. Był mniej więcej w połowie drogi, gdy Bagaż wyskoczył ze stosu drewna, w powietrzu otworzył wieko i zatrzasnął je natychmiast.
Wylądował miękko. Rincewind dostrzegł, że jeszcze raz uchylił wieka. Niewiele; tyle tylko, by jęzor, wielki jak liść palmy i czerwony jak mahoń, zlizał kilka zbłąkanych piór.
Równocześnie ogromny kandelabr runął z sufitu. Sala pogrążyła się w ciemności. Rincewind zwinął się jak sprężyna, wyskoczył z miejsca, chwycił belkę i z silą, która zdumiała go samego, rozhuśtał się i podciągnął do stosunkowo bezpiecznego schronienia pod dachem.
— Ekscytujące, prawda? — szepnął mu do ucha czyjś głos.
W dole pod nimi złodzieje, skrytobójcy, trolle i kupcy w tej samej niemal chwili uświadomili sobie, że są w sali, gdzie złoto nie pozwala pewnie stanąć i gdzie pośród złowieszczych nagle kształtów ukrywa się coś groźnego. To było nie do wytrzymania. Jak jeden mąż rzucili się do wyjścia… mieli jednak co najmniej tuzin różnych teorii dotyczących jego położenia.
Wysoko ponad zamętem zdumiony Rincewind przyglądał się Dwukwiatowi.
— To ty odciąłeś światło? — syknął.
— Tak.
— A skąd się wziąłeś na górze?
— Uznałem, że lepiej nie będę im wchodził w drogę. Rincewind pomyślał chwilę. Właściwie niewiele już mógł dodać.
— Prawdziwa bójka — zachwycał się Dwukwiat. — Lepsza, niż mogłem sobie wyobrazić! Sądzisz, że powinienem im podziękować? Czy to ty zorganizowałeś?
Rincewind spojrzał na niego tępo.
— Chyba lepiej stąd zejdźmy — powiedział głuchym głosem. — Wszyscy już poszli.
Pociągnął Dwukwiata przez salę i schodami do wyjścia. Na zewnątrz noc dobiegała końca. Na niebie lśniło jeszcze kilka gwiazd, ale księżyc już zaszedł, a po krawędziowej stronie nieba pojawiła się szara zapowiedź brzasku. Co najważniejsze, ulica była opustoszała.
Rincewind pociągnął nosem.
— Czujesz oliwę?
I wtedy z ciemności wynurzył się Withel.
* * *
Grubas przyklęknął na szczycie piwnicznych schodów i wygrzebał pudełko z hubką. Była wilgotna. — Zarżnę tego kota — mruknął i sięgnął po zapasowe, leżące zwykle na półce nad drzwiami. Nic nie znalazł. Grubas rzucił brzydkim słowem.
Zapalony ogarek pojawił się w powietrzu tuż obok niego.
MASZ, WEŹ TO.
— Dziękuję.
NIE MA O CZYM MÓWIĆ.
Grubas zszedł kawałek, by zrzucić ogarek do piwnicy. I zamarł z uniesioną ręką. Marszcząc brwi spoglądał na świeczkę. Potem odwrócił się i podniósł ją wysoko. Nie płonęła zbyt jasno, ale nadała ciemności kształt…
— Och, nie… — wyszeptał.
ALEŻ TAK, odpowiedział Śmierć.
* * *
Rincewind przetoczył się. Przez chwilę sądził, że Withel zakłuje go leżącego, lecz sytuacja była o wiele gorsza: złodziej czekał, aż Rincewind się podniesie.
— Widzę, że masz miecz, magu — stwierdził cicho. — Wstań zatem i sprawdzimy, czy umiesz go używać.
Rincewind podnosił się tak wolno, jak tylko śmiał. Potem wyjął zza pasa miecz, kilka godzin i sto lat temu odebrany wartownikowi. Był krótki i tępy w porównaniu z cienkim jak igła rapierem Withela.
— Ale ja nie umiem walczyć na miecze — jęknął.
— Tym lepiej.
— Wiesz chyba, że nie można zabić maga białą bronią?
— Tak słyszałem. — Withel uśmiechnął się zimno. — Nie mogę się doczekać, żeby to sprawdzić. Zaatakował.
Rincewind tylko dzięki szczęściu odbił pierwsze pchnięcie, przerażony cofnął dłoń, przypadkiem zablokował drugie, a trzecie przyjął na swój płaszcz na wysokości serca.
Coś brzęknęło.
Tryumfalny okrzyk zamarł Withelowi w gardle. Wyrwał miecz i jeszcze raz ukłuł maga, który zesztywniał cały ze zgrozy i wyrzutów sumienia. Znowu coś zabrzęczało, a spod płaszcza posypały się złote monety.
— Złotem krwawisz, tak? — syknął Withel. — Zobaczymy, czy złoto chowasz też w tej swojej rozczochranej brodzie, ty mały…
Miecz szykował się właśnie do śmiertelnego pchnięcia, gdy posępny blask sączący się przez otwór drzwi „Rozbitego Bębna” zamigotał, przygasł i wybuchł w ryczącą kulę ognia. Ściany runęły na zewnątrz, a płomień poniósł dach na sto stóp w górę, nim przebił go i spłynął potokiem rozpalonych do czerwoności dachówek.
Withel spokojnie patrzył na wrzące morze ognia. A Rincewind skoczył. Przemknął pod uniesioną klingą i uderzył mieczem — tak niefachowo, że trafił płazem i upuścił broń. Iskry i krople płonącej oliwy spadały jak deszcz, gdy Withel sięgnął dłońmi w rękawicach, chwycił maga za szyję i przygiął do ziemi.
— Ty to zrobiłeś! — wrzasnął. — Ty i ta twoja zdradziecka skrzynia!
Kciukiem odnalazł tchawicę.
To już koniec, pomyślał Rincewind. Gdziekolwiek trafię, nie może być gorzej niż tutaj…
— Przepraszam bardzo — odezwał się Dwukwiat.
Ucisk na szyi Rincewinda osłabł nagle. A Withel wstawał powoli, z wyrazem śmiertelnej nienawiści na twarzy.
Gorąca głownia spadła na maga. Strzepnął ją pospiesznie i niezgrabnie stanął na nogach.
Dwukwiat stał za Withelem z jego własnym, ostrym jak brzytwa mieczem w dłoni i dotykał ostrzem karku złodzieja. Rincewind zmrużył oczy. Sięgnął pod płaszcz, po czym wyjął dłoń zaciśniętą w pięść.
— Nie ruszaj się — powiedział.
— Dobrze to robię? — upewnił się Dwukwiat.
— Mówi, że jeśli się ruszysz, przekłuje ci wątrobę — przetłumaczył Rincewind dość swobodnie.
Читать дальше